czwartek, 7 lutego 2013

Żelazna Dama/The Iron Lady

"Królów było wielu,  Żelazna Dama tylko jedna!"


Muszę przyznać, że „Żelazna Dama” to jedno z moich wielkich rozczarowań filmowych. Mówię to z wielką przykrością, bo był w nim wielki potencjał. Przygotowywałam się na pokaz wspaniałej historii Margaret Thatcher, jej zwycięstw i porażek, wielkich zmian jakie wprowadziła, jej porywających mów. Przygotowałam się, że to będzie hołd dla pierwszej kobiety premier Wielkiej Brytani. Szczególnie, że tak właśnie zapowiadano to w mediach. Jednak dostałam coś zupełnie innego.
„Żelazna Dama” to film, który skupił się znacznie bardziej na starej i schorowanej Margaret, niż na jej wcześniejszych, wielkich sukcesach, które przewijają się jedynie w krótkich scenkach. Widzimy jak Margaret nie może znaleźć sobie miejsca w nowym, dla niej, pozbawionym polityki świecie. Patrzymy jak nie może się pogodzić ze stratą męża, jak widzi go w swoich nawracających halucynacjach. Taki obraz niegdyś wielkiej i potężnej kobiety wzbudził we mnie współczucie, ale brakuje mi tu wyjaśnienia dlaczego skończyła tak, a nie inaczej. 
Z drugiej strony, w krótkich wstawkach ze wspomnień, widzimy jak zaczynała swoją karierę. Widzimy jak wkracza w rejony, które wcześniej były otwarte jedynie dla mężczyzn. Pokazuje się nam jak walczy ona ze swoim piskliwym głosem i jak już wtedy działali ludzie od PR. Przedstawiają nam zamykanie kopalń, walkę o Falklandy, ale nie tłumaczą dlaczego. Nie dowiemy się z tego filmu, jak działała wtedy polityka „od kuchni”. Przez cały film nie byłam wstanie wczuć się, ani dokładnie poznać głównej bohaterki, a to przecież bardzo ważne.
Rozumiem, że scenarzystka (Abi Morgan)  miała dobre intencje chcąc abyśmy mieli przyczynę przebieg i skutek, każdej decyzji podjętej przez nią, ale coś jednak się nie udało. Dla mnie było to dość nie zrozumiałe i może dlatego też jestem zupełnie przeciwna tego typu zabiegom. Wszystko wyszło dość pła. Niepotrzebnie do tego wszystkiego starano się wrzucić tę dzisiejszą, starszą Margaret, która przeszkadzała w odbiorze tych krótkich wstawek z jej przeszłości, bo kiedy już wciągałam się w jakiś krok Margaret, nagle przenosiłam się do jej domu i pakowałam rzeczy po zmarłym mężu. Wystarczyłoby pokazać ją na samym końcu.
Co by jednak nie mówić rola którą zagrała Meryl Streep zasłużyła w pełni na Oscara. Szczególnie dlatego, że była naprawdę wymagająca. W pełni oddała ona tę pewność i chęć stawiania na swoim w każdym wypadku, mimo tak nieciekawego scenariusza. Miałam wrażenie, że ta rola została napisana specjalnie dla niej. Na szczególne gratulacje zasłużyli też charakteryzatorzy, którzy sprawili, że wyglądała prawie identycznie do oryginału. Oni również zostali uhonorowani Oscarem. Jednak w ten sposób zupełnie przeciętny film zdobył, aż dwie statuetki...
W mojej ocenie całość wypada bardzo blado. Nie jest to ani hołd, ani nawet laurka, nie mówiąc już o lekcji historii. Tak naprawdę podczas całego tego BIOGRAFICZNEGO filmu nie dowiedziałam się o niej nic, poza to co sama wiedziałam. Stanowczo spaprano sprawę...

5/10
Kasia


1 komentarz:

  1. tak świetna jest ! zapraszam ponownie!
    http://pearlstime.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za wszystkie komentarze. To one dodają mi energii na pisanie dalszych recenzji:D