środa, 27 czerwca 2012

Przebudzenie/Awake



Pod narkozą, a boli

Nikt nie lubi przebywać w szpitalu, szczególnie kiedy ma się poddać operacji. Każdego rodzaju zabieg to wielkie zmartwień dla nas i naszej rodziny. Dlatego tym bardziej chcemy, żeby operował nas najlepszy chirurg jakiego jesteśmy w stanie załatwić. A kto może być lepszy niż nasz przyjaciel, zwłaszcza jeśli uratował nam już raz życie? Odpowiedź wydaje się oczywista - nikt, czy aby na pewno?
Clay Beresford(Hayden Christensen) prowadzi na pozór wspaniałe życie. Jest młody, przystojny, ma piękną żonę i kochającą matkę, a na dodatek zarządza świetnie prosperującą firmą, czego chcieć więcej? Odpowiedź jest prosta zdrowia i właśnie tego mu brakuje. Chłopak ma poważną wadę serca, a jego jedną nadzieją jest przeszczep. Najgorsze jest to, że jego grupa krwi jest bardzo rzadka. Przez to poszukiwanie jest bardzo utrudnione, prawie nie możliwe do znalezienia. Jednak pewnego dnia zdarza się cud, po szybkim i tajnym ślubie z  Sam Lockwood(Jessica Alba), dostaje on wiadomość, że jest dla niego serce.
Oczywiście postanawia się on oddać pod nóż swojego przyjaciela, który tak się składa jest chirurgiem. Zupełnie nie słucha swojej matki, która stanowczo mu to odradza.  Dr Jack Harper(Terrence Howard) podejmuje się zoperowania kolegi, oczywiście zabieg odbywa się pod narkozą. Niestety Clay odkrywa, że pomimo podania jej on nadal jest przytomny i czuje wszystko co mu się robi. Brzmi to pewnie jak zupełna fikcja wymyślona na potrzeby filmu, ale wcale tak nie jest. Chłopak nie może nic zrobić, poruszyć się ani krzyknąć, ale odczuwa każde cięcie skalpela. Jest jakby sparaliżowany, ale widzi i słyszy wszystko. Co jeszcze stanie się podczas tej operacji? Tego nie zdradzę, ale zapewniam, że będzie ciekawie.
Okazuje się, że przypadek Claya nie jest odosobniony. Na samym początku filmu dowiadujemy się, że 30 tysięcy ludzi, na 21 milionów poddających się narkozie w Stanach Zjednoczonych, doświadcza tego zjawiska. To mało, czy dużo trudno określić, jednak jest to punkt zaczepienia, do naprawdę świetnie zapowiadającego się filmu.
Wśród aktorów na szczególne uznanie zasługuje Terrence Howard, który był bardzo przekonujący jako lekarz i przyjaciel głównego bohatera. Wybranie Haydena Christensena do roli Claya mogło okazać się bardzo złą decyzją, na szczęście tak się nie stało. Nie pokazał on może nic niesamowitego, w swojej grze aktorskiej, ale wydawał się obsadzonym na dobrym miejscu. Pomimo, że wiele widzów widziało w nim ciągle Anakina z "Gwiezdnych Wojen", to mi osobiście to szczególnie nie przeszkadzało. Jessicy Alby, która zagrała trochę inną rolę niż wszyscy się spodziewają, również pokazała klasę. Na pochwałę zasługuje też scenariusz w którym właściwie każde słowo interpretujemy na początku inaczej, a dopiero później zdajemy sobie sprawę z prawdziwych intencji postaci. Za to na pewno należą się brawa autorowi i jednocześnie reżyserowi Joby’owi Haroldowi.
Wydaje mi się, że reżyser nie przesadził mówiąc, że „Przebudzenie” będzie dla chirurgii tym, czym dla pływania w oceanie były „Szczęki”. Jestem przekonana, że po obejrzeniu tego filmu, każdy z widzów, który będzie musiał znaleźć się na sali operacyjnej ucieknie z niej z krzykiem, a przynajmniej będzie się panicznie bał narkozy i za każdym razem kiedy o niej pomyśli przejdą go ciarki. Szczególnie kiedy zda sobie sprawę, że to co przydarzyło się Clay’owi może przydarzyć się też jemu.
„Przebudzenie” ma na pewno potencjał i jest bardzo dobrym debiutem reżyserskim, ale trochę mu brakuje do naprawdę świetnych thrillerów. Miejscami bywa nudny i zbyt ciągnący się. Fabuła wydaje się czasami przekombinowana, a przez to mniej wiarygodna. Jednak świadomość, że to co przedstawia, może przydarzyć się też nam nadaje jej smaczku. Naprawdę dobrze życzę reżyserowi, ale na jego kolejne filmy musimy poczekać jeszcze rok.
Sami powinniście podjąć decyzję czy obejrzeć ten film, bo trauma zostaje na całe życie. Odradzam to szczególnie jeśli w najbliższej przeszłości Wy albo ktoś Wam bliski ma mieć operacje. Ale przecież lubimy się bać...
7/10
Kasia

wtorek, 26 czerwca 2012

Siedem dusz/Seven Pounds


"W ciągu siedmiu dni Bóg stworzył świat..."


„Siedem dusz” to film o którym ciężko powiedzieć cokolwiek nie zdradzając całej fabuły. Dlatego tak trudno jest go recenzować. Nawet zwiastuny zostały okrojone tak, żeby nie pokazać nam zbyt dużo. Wiemy tylko, że Will musi komuś pomóc, dokładnie siedmiu osobom, dlaczego akurat siedmiu?
W ciągu siedmiu dni Bóg stworzył świat, a w ciągu siedmiu sekund ja zniszczyłem mój", takie słowa słyszymy na samym początku. Wprowadza nas to w poważny nastrój, który towarzyszy nam do końca. W tym jednym zdaniu zawarta jest też tajemnica głównego bohatera. Skoro on zniszczył swój świat, to w jaki sposób?
Wszystko zaczyna się bardzo zachęcającą sceną. Ben Thomas(Will Smith) dzwoni pod 911, żeby wezwać karetkę do samobójcy, później okazuje się, że tym samobójcą jest on. Dlaczego zdecydował się na taki krok? Czy naprawdę się zabije? W jaki sposób? Początek zostawia w nas wiele pytań. Po takim wstępie może być już tylko lepiej.  
Cały film opiera się na retrospekcjach z życia Bena. Dowiadujemy się, że chce on odkupić swoje winy, naprawiając życie innych. Wyjaśnia się też zagadka siedmiu dusz. Tylko w jaki sposób jest w stanie pomóc osobom kalekim, biednym lub chorym? Tego nie zdradzę, ale sama nie spodziewałam się takiego zakończenia. Powiem wam tylko tyle, że Ben spowodował wypadek w którym zginęła jego żona i dziecko, to chyba wystarczający powód, żeby strać się naprawić życie innych.
„Siedem dusz” to kolejny film Gabriela Muccino, przy którym współpracował z Willem Smithem. Nikogo to pewnie nie dziwi, skoro ich poprzedni film: „W pogoni za szczęściem” zebrał bardzo dobre opinie wśród widzów. Z tym nie jest inaczej. Chodź nie jest to film akcji, utrzymuje widza przed telewizorem przez dwie godziny, w ciągłym napięciu. Starając się nie oderwać wzroku od ekranu, aby nie umknął mu żadna scena, która mogłaby być tą najważniejszą. Fabuła wymaga ciągłego zaangażowania widza, liczy na jego emocjonalność i na pewno na długo zostaje w pamięci. Nie ma w niej też rzeczy przypadkowych, wszystko jest ważne.
Przy fabule należy wspomnieć, że jest to debiut Granta Nieporte’a jako scenarzysty filmowego. Ten telewizyjny autor postanowił spróbować swoich sił w świecie filmu i debiut okazał się bardzo udany. Szkoda tylko, że od tego czasu nie napisał, żadnego innego scenariusza, który zostałby zekranizowany.
Film, nie byłby tak dobry, gdyby nie aktor, grający głównego bohatera. Will Smith, który już nie raz udowodnił nam, że świetnie czuje się w dramacie i tu pokazał swój kunszt. Oglądając go w tej roli jesteśmy w stanie poczuć wszystkie emocje, które targają jego bohaterem. Nie musi przy tym robić przerysowanych min, czy gestów. Moim zdaniem jest to jego kolejna, genialna kreacja.
Po tym filmie nie powinniśmy się spodziewać cudów. Jedni zakochają się w nim, inni go znienawidzą, ale na pewno zostanie w pamięci na bardzo długo. Ta produkcja przywraca wiarę w ludzi, w ich uczynność i empatię. A przede wszystkim wzrusza, więc chusteczki to obowiązkowa rzecz w jaką trzeba się zaopatrzyć przed włączeniem filmu. Po wyłączeniu filmu, aż chce się komuś pomóc.

 8/10
Kasia


niedziela, 17 czerwca 2012

Twój na zawsze/Remember me


Zbuntowany i dziewczyna po przejściach...


„Twój na zawsze” to znacznie więcej niż pusta historia miłosna, jest czymś więcej niż to czego się po nim spodziewałam. Ale najpierw musicie zapomnieć o wszystkim, co myślicie, że wiecie o tym filmie i o wszystkim, co myślicie o Robercie Pattinsonie. Zapomnijcie, że znacie go jako wampira i dajcie się ponieść tej historii.
Mała dziewczynka stoi z mamą na stacji. Jest ciemno i pusto. Nagle pojawia się dwóch nastolatków, jeden zastrzela jej matkę. Jeśli to jest pierwsza scena to następne mogą być już tylko lepsze.
Tyler (Robert Pattinson) ma skłonność do wpadania w kłopoty. Pewnego dnia wdaje się w bójkę. Surowy policjant, który zjawia się na miejscu nie chce mu odpuścić i zabiera go na komisariat mimo, że Tyler nic właściwie nie zrobił. Kiedy ojciec (Pierce Brosnan) wyciąga go z więzienia, chłopak jest wściekły na funkcjonariusza. Na swojej drodze spotyka jego córkę, Ally (Emilie de Ravin). Chłopak postanawia ją uwieść i w ten sposób zemścić się za swoje krzywdy.
Sama fabuła wydaje się prosta, ale taka wcale nie jest. W miarę jak rozwija się film dowiadujemy się coraz więcej rzeczy. Okazuje się, że Ally to właśnie ta mała dziewczynka ze stacji, która nie może dogadać się z ojcem, po stracie matki. Tyler ma podobny problem, nie może poukładać sobie życia po samobójstwie jego brata. Nie pomagają mu w tym rodzice, którzy po tym wydarzeniu rozwodzą się i nie zajmują się swoim synem. Przez to wszystko stara się on odciąć od nich jak najbardziej się da. Pomimo, że jego ojciec jest wystarczająco bogaty żeby zapewnić mu wspaniałe życie, Tyler mieszka w małym mieszkanku z kolegom. Widać, że obydwoje są bardzo zagubieni i to ich zbliża. Każde z nich czuje, jakby nikt nie był w stanie ich zrozumieć. Tylko, czy to wystarczy aby zaniechać zemsty i być razem na zawsze?
Idąc na film z Robertem nikt nie spodziewał się ambitnej historii. Kiedy przeczytałam hasło promujące film: „miłość może być wieczna”, pomyślałam: wampir. Byłam przekonana, że nawet jeśli to nie opowieść o przystojnym wampirze, to na pewno nudne love story. Cieszę się, że okazało się zupełnie odwrotnie.
Trzeba przyznać, że Rob idealnie nadawał się do tej roli. Oderwany od rzeczywistości, odpalający papierosa za papierosem, wybijający szyby i kłócący się z ojcem chłopak to stanowczo to, czego mu trzeba było. W tym filmie miał okazję pokazać trochę inną twarz, nie musiał być cudowny i idealny. Był zupełnym przeciwieństwem Edwarda (głównego bohatera „Sagi: Zmierzch”). 
To co w tym filmie porusza to prawda, która aż bije z ekranu. Historia wydaje się tak prawdopodobna, że dziwi, że nie wydarzyła się naprawdę. Chodź chyba najbardziej poruszające jest zakończenie. Oglądając film nikt się go zapewne nie spodziewał.
Wydaje mi się, że ten film to największe zaskoczenie dla wszystkich fanów i anty-fanów Roberta Pattinsona, który pokazał że umie grać. To kolejny przykład, że nie należy oceniać filmu po aktorach. Czasami warto się przełamać i obejrzeć, coś co może okazać się wspaniałą i wzruszającą historią. Nawet jeśli na taką nie wygląda. 

10/10

Kasia

piątek, 8 czerwca 2012

Królewna Śnieżka i Łowca/ Snow White and the Huntsman


"Lustereczko powiedz przecie, kto najgorzej gra na świecie?"

Czy można bardziej zniszczyć bajkę, niż zrobiono to w „Alicji w Krainie Czarów” w reżyserii Tima Bartona? Myślałam, że nie. Dzisiaj zrozumiałam, że można…
„Królewna Śnieżka” to przepiękna bajka braci Grimm. Znają ją właściwie wszyscy, chodź niekoniecznie w oryginalnej wersji. Myślę jednak, że wersji przedstawionej w „Królewnie Śnieżce i Łowcy”, nie zna nikt i moim zdaniem, nie przypadnie ona nikomu do gustu.
Mroczne filmy to od jakiegoś czasu norma, dlatego wcale nie dziwi mnie, że kolejny jest utrzymany w tej konwencji. Trzeba przyznać, że pod względem efektów specjalnych i ogólnie efektów, jest on zrobiony wspaniale. Mamy ciekawe rozwiązania w wersji 2D, co warto podkreślić, bo ostatnio wszystko jest w 3D. Jednak są to jedne z nielicznych plusów całego filmu.
Zmienianie tak znanej baśni jest bardzo ryzykowne. Szczególnie, że niecałe dwa miesiące wcześniej, wyszedł film „Mirror Mirror”, który przypomniał nam jaka to wspaniała bajka. Tym bardziej zdziwiło mnie, że do kin wchodzi kolejny film o Królewnie Śnieżce, zastanawiałam się, co mogą zrobić scenarzyści, żeby jakoś odróżnić te dwie produkcje.
Cała fabuła oscyluje wokół kobiecej zazdrości. Zła królowa dla której najważniejsza jest uroda, okręca sobie sprawiedliwego króla wokół palca, tylko po to, żeby bez wahania go uśmiercić. Ale czego się nie robi dlatego, żeby zostać na zawsze piękną i młodą? Okazuje się, że jest sposób na urodę: serce bladej dziewczyny o kruczoczarnych włosach. Królowa wysyła Łowcę, żeby znalazł Śnieżkę, a on...no właśnie...on nie wydaje jej królowej. Dlaczego? Bo jest cudownym człowiekiem, dla którego ważne jest życie innych ludzi. 
Tworząc film oparty na bajce i skierowany do starszej publiczności niż dzieciaki ze Szkoły Podstawowej, nie można się sztywno trzymać cukierkowej wersji. Tą myśl na pewno wzięli sobie głęboko do serca scenarzyści: Evan Daugherty, Hossein Amini, John Lee Hancock oraz reżyser. Postanowili wziąć motywy ze wszystkich znanych filmów dla młodzieży i stworzyć z nich jedno dzieło. W ten sposób ostatnia bitwa kojarzy się jednoznacznie z „Narnią” kiedy to Piotr (William Moseley), nota bene na takim samym koniu jak Kristen Seward, atakował armię Królowej Śniegu, tak jak ona atakowała zamek Królowej Ravenny (Charlize Theron). Niewiedomo po co w pewnym momencie pojawił się dziwny Jeleń, którego rola miała być chyab równie ważna jak Aslana w „Narnii”. Początkowa bitwa kojarzyła się widzą z „Władcą Pierścieni”, do tego stopnia, że na sali słyszałam jak rozmawiają o zabijaniu Orków i tytułowym pierścieniu, który zaraz powinien się pojawić.
Wszystkie te mieszanie wątków i wprowadzanie różnych niepotrzebnych postaci sprawiło, że film był miejscami nużący. A przede wszystkim przekombinowany. Za dużo chciano na raz. Widać w nim też brak doświadczenia reżysera. Akcenty rozłożone są bardzo nierównomiernie, dlatego bardzo trudno jest wytrzymać te dwie godziny na sali kinowej. 
Oczywiście oglądalność mieli zapewnioną od początku. Zatrudnienie takich gwiazd jak Chris Hamsword, którego osobiście uwielbiam, czy Charlize Theron i oczywiście najbardziej przyciągającą „Zmierzchową” młodzież: Kristen Steward, od początku gwarantowało zysk. Szkoda tylko, że nie przemyśleli tego wyboru.
Oglądanie przez dwie godziny jednej miny Kristen i tych jej otwartych wiecznie ust, naprawdę nie jest wciągające. Szczególnie kiedy jej twarz powinna coś wyrażać. Trzeba jednak przyznać, że PRAWDZIWE gwiazdy spisały się naprawdę dobrze, chodź nie były wstanie uratować tej produkcji. Charlize Theron sama podkreślała w wywiadach, że bardzo chciała zagrać czarny charakter i było to widać. W roli złej królowej czuła się i wyglądała naprawdę wspaniale. Byłam pod wrazeniem emocji jakie wyzwala, szczególnie w odniesieniu do nie wyzwalającej rzadnych emocji Kristen ‘wiecznie otwaret usta’ Stewart.  Niezgorzej spisywał się tytułowy Łowca (Chris Hamsworth). Chodź zupełnie nie rozumiem, pomysłu jakoby on miał być z Królewną Śnieżką. Jeśli mieli taki pomysł mogli wybrać starszą aktorkę lub młodszego aktora.
Pod koniec filmu cała publiczność śmiała się nawet z bardzo poważnych scen. Jeśli potraktować ten film w kategorii pastiszu nad baśnią, to jest ona naprawdę świetny.  Gdyby nie muzyka, która bardzo mi się podobał i Chris Hemsworth w roli Łowcy film nie dostałby ode mnie więcej niż 1, ale ze względu na niego i muzykę oceniam go na 3. Producenci już zapowiedzieli drugą część, zobaczymy, czy i tym razem tyle ludzi przyciągnie nie umiejąca grać Stewart.

3/10
Kasia

sobota, 2 czerwca 2012

Muppety/ The Muppets

Dzień DZIECKA!!
Obudziłam się dziś rano, a na stole już leżała paczka specjalnie dla mnie. A w niej......MUPPETY! To znaczy DVD z Muppetami:) Od razu je włączyłam nie zwracając uwagi, że jest rano, a ja zaraz muszę wychodzić. Ale chyba za bardzo nakręciłam się na ten film, bo nie sprostał on moim oczekiwanią

Muppety – czas uratować teatr


 Reklamy zapowiadające nowy film Disneya zapewniały, że będzie to wielki powrót Muppetów. Szkoda, że tak się nie stało. Trzeba jednak przyznać, że potencjał był, pomysł odświeżenia, trochę już zapomnianych Muppetów przedni, a sama fabuła całkiem ciekawa. Co więc sprawiło, że film ten się nie udał?
W filmie widać przede wszystkim wpływ Disneya. Po obejrzeniu pierwszych scen pomyślałam jedno: „High School Musical”. Kiedy patrzyłam jak Jason Sigal i Amy Adams tańczą i śpiewają z tymi sztucznymi uśmiechami na twarzy, w stylu bohaterów wymienionego wyżej filmu, pomyślałam, że coś jest nie tak. Niestety ta myśl została ze mną do końca.
Przypomnienie o Muppetach było bardzo potrzebne, szczególnie osobą z mojego i młodszych pokoleń, które nie wychowywały się na Kermicie i Śwince Piggy. Obserwujemy jak sobie radzą (a właściwie: jak sobie NIE radzą) w dzisiejszym Show biznesie, z którego zostali wyparci. Upadły teatr w którym, te wspaniałe gwiazdy niegdyś występowały, teraz jest zupełnie zniszczony, nie wspominając już o wytwórni, która stała się  zupełną ruiną. Po blasku jaki roztaczały Muppety nic nie zostało: Kermit, który kiedyś był wspaniałym konferansjerem, teraz wycofał się z życia społecznego i ukrywa się w swojej wielkiej willi; Miś Fazi śpiewa do kotleta w podejrzanej spelunie; Zwierzak postanawia się wyluzować i osiągnąć wewnętrzny spokój, a Gonzales prowadzi świetnie prosperującą firmę z ceramiką łazienkową. Czy jest sposób, żeby ich drogi się jeszcze raz spotkały?
Jest, wystarczy wierny fan i wspólny cel – uratować Teatr. Tym wielkim fanem okazuje się  Walter, który jest bardzo skromny i nieśmiały, cały czas stara się znaleźć swoje miejsce na Ziemi. Dla niego Muppet Show jest całym światem. Nie ma nic ważniejszego niż oni, bo dzięki nim czuje, że gdzieś pasuje. 
Razem ze swoim bratem Garym (Jason Segal) i jego dziewczyną Mary (Amy Adams) wyrusza w wielką podróż do Kalifornii. Na miejscu dowiaduje się o niecnym planie Texa Richmana (Chris Cooper). Wie, że musi ratować teatr, który tyle dla niego znaczy, a może to zrobić tylko z pomocom Kermita i jego paczki. Trzeba zebrać dziesięć milionów dolarów! Jednak czy połączone siły Waltera, Muppetów, Garego i Mary, wystarczą aby uratować to miejsce?
Moim zdaniem tak zakrojona historia mogła być bardzo ciekawa. Pokazanie jak Muppety łączą się w trudnych chwilach, jak pomagają sobie nawzajem, jak Kermit odkrywa co jest naprawdę ważne. Film mógł być naprawdę super, gdyby nie to, że psują go słabe występy taneczno-wokalne i bardzo często nieudane żarty. I nawet Świnka Piggy, która osobiście uwielbiam, nie jest w stanie tego uratować.
Oczywiście, wszystko można zgonić na polski dubbing. Ale nie tędy droga. Te sztuczne uśmiech i ogólnie słabe dialogi, nie mówiąc już o żartach, otrzymaliśmy od samych anglojęzycznych twórców. Polski dubbing starał się jak mógł, ale co można zrobić, kiedy to tekst źródłowy jest po prostu nie śmieszny?
Jedyne co jest naprawdę dobrego w tym filmie to…Świnka Piggy. Po rozpadnięciu się zespołu tylko jej, tak naprawdę, udało się pozostać na szczycie. Znalazła świetną pracę we Francuskim Vouge’u. Jednak jej serce ciągle pragnie, tylko jednego – Kermita. Kermit też byłby świetny, gdyby nie…jego głos. Który jest strasznie piskliwy.
Bardzo żałuję, że film w reżyserii Jamesa Bobina okazał się tak słaby. Występy, często gorsze od tych w  High School Musical, a gra aktorska Amy i Jasona niezbyt wysokich lotów. Wydaje mi się, że głównym problemem tego filmu jest brak okreslnej grupy do której miał on trafić. Na pewno nie jest to wielki powrót Muppetów, a szkoda, bo są oni naprawdę świetni. 

5/10
Kasia:)