niedziela, 13 października 2013

Oszukane

Moc rodziny

Filmy, które działają na nasze emocje, zapadają w pamięć na długo. Tak właśnie było z produkcja tvn: "Oszukane". Film nie jest w stanie zaskoczyć widza, jest dokładnie tym, czego mogliśmy się spodziewać po emitowanych bez przerwy reklamach w stacji tvn. Jest to kolejna oparta na faktach produkcja tego kanału (w tej serii widzieliśmy już "Boksera" o Przemysławie Salecie, "Cisze" o lawinie, "Nad życie" o Agacie Mróz).

Fabuła filmu „Oszukane” opowiada historie dwóch rodzin. Na początku widzimy sielankę rodzinna. Widzimy pasje, miłość, problemy dorastania przeciętnych nastolatków. Pierwsze kłótnie rodzinne, łamanie zasad i nowe przyjaźnie. Nic nie wskazuje na to, ze kiedyś może się to zepsuć.
Wszystko się komplikuje w momencie kiedy główna bohaterka poznaje swojego sobowtóra. Szybko okazuje się ze ich podobieństwo nie jest  przypadkowe. Ich rodzice padli ofiara pomyłki w szpitalu: ich dzieci zostały zamienione. Taka wiadomość może doszczętnie zniszczyć, każdą nawet najlepszą rodzinę.
Czemu wierzyć kiedy wszystko okazuje się kłamstwem? Jak patrzeć na rodziców, którzy nagle okazują się zupełnie obcymi ludźmi? Jak, wreszcie, poradzić sobie z nowa rodzina?
Musze przyznać, że jest to film, przy którym trzeba zaopatrzyć się w duży zapas chusteczek. Widziałam jak
ten film działał na moja mamę, która pewnie wyobrażała sobie, że to ja zostałam podmieniona. Świadomość ze taka rzecz może się zdarzyć, jest co najmniej przerażająca. Przyznam ze to nie sam gra aktorska, a ta świadomość właśnie sprawia, ze wzruszamy się do łez patrząc na zmagania tych ludzi.
Musze przyznać, ze scenariusz był od początku do końca przewidywany, co jednak wcale nie sprawiło, że był nudny. Wręcz przeciwnie, oglądało się go bardzo przyjemnie. To jeden z tych filmów rodzinnych, który nas nie ogłupia, a daje do myślenia na bardzo długi czas. Przyjemność oglądania zapewniali nam aktorzy, którzy w swoich rolach wypadli świetnie, choć oczywiście można było znaleźć kilka niedociągnięć.
Czy film warto obejrzeć? Zdecydowanie tak. Nie jest to może studium nad ludzka psychika, ale przecież nie o to chodzi w filmach. Jak dla mnie film zdecydowanie na plus. Nie dajcie się oszukać, „Oszukane” to naprawdę fajny film.


8/10

Kasia:)

wtorek, 17 września 2013

Ostatnia piosenka/The Last Song

Buntownicza i romantyczna

Powieści Nicholasa Sparksa sprzedają się świetnie na całym świecie. Nic więc dziwnego, że tak chętnie sięgają po nie filmowcy. Filmy te rozchodzą się często nawet lepiej niż książki, więc jest po co się męczyć. Pomimo, że wszystkie  kończą się podobnie i ogólnie są bardzo do siebie zbliżone, to kobiety (i nie tylko) biegną do kin na kolejną odsłonę Sparksa.
Tym razem Sparks napisał książkę od razu pod film, co dziwniejsze pisał ją pod konkretną gwiazdę – Miley Cyrus. Jak sam mówi główną bohaterkę książki kreował dla tej młodej gwiazdy Disneya podczas mieszkania u rodziny Cyrus, wiec gwiazda miała duży wpływ na bohaterkę. Nic więc dziwnego, że Ronnie jest utalentowaną muzycznie i zbuntowaną nastolatką.
Fabuła „Ostatniej piosenki”, podobnie do innych ekranizacji książek Sparksa, jest niezbyt skomplikowana. Ronnie, która nienawidzi swojego ojca za to, że porzucił rodzinę i zamieszkał w domku na plaży, musi do niego przyjechać na wakacje. Żeby pokazać swoje niezadowolenie Ronnie już pierwszego dnia ucieka od ojca, żeby włóczyć się po mieście.
Jak to często bywa, w takich filmach, buntowniczka zostaje oblana jogurtem przez przystojnego Willa Blakelee'a (Liam Hemsworth). Oczywiście zakochują się oni w sobie. Chodź wcale nie od pierwszego wejrzenia. Mur, który wybudowała wokół siebie Ronnie nie jest łatwo zburzyć, czy uda się to Willowi? Pewnie sami już znacie odpowiedź. Sparks, który jest też autorem scenariusza, skupił się trochę bardziej na relacjach Ronnie z ojcem. Okazuje się, że w ich rodzinie jest więcej tajemnic, niż może się wydawać. 
W trakcie filmu widzimy niesamowitą zmianę w Ronnie. A właściwie powinniśmy widzieć, gdyby nie to, że Miley nie potrafi jej pokazać. Zatrudnienie jej miało pewnie na celu przyciągnięcie do kin dzieci, które wychowywały się na serialu „Hannah Montana”. Uważam, że nie był to jednak dobry wybór, bo oprócz tego, że umie ona śpiewać, zupełnie nie umie grać, co pokazała w tej ekranizacji.
Nie będę was oszukiwać, że jest to górnolotny dramat o życiu codziennym, bo tak nie jest. „Ostatnia piosenka” to piękna bajka o księżniczce z Nowego Jorku i księciu z małego miasteczka. Piękna, ale bajka. Oczywiście główni bohaterowi są dobrzy i ogólnie wspaniali, pomimo ich wybryków. Nieważne jak banalnie to brzmi, za to właśnie kochamy książki Sparksa.
Muszę jednak przyznać, że film mnie trochę rozczarował. Po przeczytaniu „Ostatniej piosenki” oczekiwałam fajnego filmu, a wydał mi się on bardzo uproszczony. Może to za sprawą aktorów grających główne role, ale uważam, że nie wykorzystano potencjału powieści.
Ogólnie film jest niewymagającą zbyt intensywnego myślenia historią, którą nadaje się na zimne, jesienne wieczory, żeby przypomnieć sobie dotyk słońca. Jeśli nastawimy się na przesłodzone love story, film może wydać się bardzo przyjemny.

6/10
Kasia

piątek, 30 sierpnia 2013

Piękne Istoty/Beautiful Creatures

Ostatni film przed rozpoczęciem roku szkolnego :D

Być piękną kreaturą

Po sukcesie serii "Zmierzch" wytwornie prześcigają się w wymyślaniu nowych filmów o podobnej tematyce albo jeszcze lepiej: ekranizacjach już istniejących cykli. Tak postąpili w tym przypadku. "Piękne Istoty" to ekranizacja pierwszej części cyklu książek Kami Garcii i Margaret Stohl. Jednak na ekranizacje kolejnych się nie zanosi.
Film ten jest właściwie kopia "Zmierzchu" poddaną kilku poprawką. Te kilka poprawek to przede wszystkim zamiana wampirów i wilkołaków, na czarownice i czarodziejów. Mają oni wpływ na wszystko, mogą tworzyć śnieg, wybijać szyby z okien. Mamy tu oczywiście zakazana miłość, bo bez tego film nie mógł by istnieć. Czarownica zakochująca się w śmiertelniku.
Zaczyna się rok szkolny, a do miasta, w którym nigdy nic się nie dzieje, przyjeżdża nowa dziewczyna, inna niż wszystkie. Nazywa się Lena Duchannes(Alice Englert) i od razu znajduje się w centrum uwagi. Dziewczyna nie umie panować nad swoimi mocami, dlatego dochodzi do pewnych incydentów przez które Lena zostaje powiązana z diabłem. Jedynie Ethan(Alden Ehrenreich) wyciąga do niej pomocą dłoń, który jest równie wycofany i zamknięty w sobie jak on. Ethan dowiaduje się kim jest Lena i ze w wieku 16lat stanie się pełnoprawną czarownica. Upomną się o nią siły dobra i zła, a z takimi się nie zadziera.
Film miał potencjał, ale widać w nim braki w wyobraźni autorów. Akcja rozwija się dość powoli, wiec fani mogą nacieszyć się pięknymi scenami. Wszystko dzieje się dość schematycznie, właściwie nic nie jest w stanie zaskoczyć w takim filmie. Nawet kiedy reżyser się stara. Tego scenariusza chyba nie dało się po postu już uratować.
Do obsady zatrudniono wielu dobrych aktorów, ale nawet oni nie umieli uratować tego scenariusza. Z całej obsady najlepiej wypada Emma Thompson, która ukrywając się pod maska cnotki, tak naprawdę gra straszną kobietę. Przyznam, że z całego filmu tylko scena w kościele zapadła mi w pamięć, tam właśnie dochodzi do konfrontacji konserwatywnych poglądów ludzi z miasteczka, z ateistycznymi rodziny Leny. Jest to jeden z niewielu poważnych tematów poruszonych w filmie.
Produkcji nie udało się wybić ponad to co oglądaliśmy już tysiące razy. Nic wiec dziwnego, że nie spodziewamy się kolejnej części. Myślę ze film ten znacznie lepiej sprawdziłby się jako serial telewizyjny. Może nawet potrafił wciągnąć, by widownie, bo jak dla mnie to były zmarnowane 2 godziny.

4/10

Kasia

czwartek, 29 sierpnia 2013

LOL

Dzisiaj trochę poważniejszy film o szkole

Sex, drugs & rock’n’roll


Początek roku szkolnego, to stres dla każdego. Dla piętnastoletniej Loli (Miley Cyrus), nazywanej LOL, zaczyna się szczególnie paskudnie. Pierwszego dnia dowiaduje się, że jej chłopak zdradził ją podczas wakacji. Chad(George Finn) to totalny dupek, ale ma fajnego kolegę, co nie uchodzi uwadze naszej bohaterki. Lola zaprzyjaźnia się z Kylem (Douglas Booth) i coraz bardziej się do niego zbliża.
Na początku filmu Lola popada w totalnego dola po rozstaniu Chadem zaczyn eksperymentować. Rozpoczyna od alkoholu, dodaje do tego narkotyki, później przychodzi tak trudny temat jak sex. Lola jak wszystkie jej koleżanki chce mieć wreszcie za sobą, ten najbardziej stresujący pierwszy raz, tylko z kim?
„Lol” nie wyróżnia się niczym szczególnym pośród innych filmów dla nastolatek. W swoim zamyśle opowiada o wszystkim co dotyka dzisiejszą nastolatkę: problemy z chłopakiem, z rodzicami, z narkotykami, sex, który jest wszędzie. Oczywiście jak w większości takich filmów, mam do czynienia z konfliktem matka-córka.
Różnica pokoleń to bardzo często spotykany temat, który pomału zaczyna już nudzić. Oczywiście w pewnym momencie filmu, dowiadujemy się, że mama Loli (Demi Moor), nie różni się od swojej córki aż tak bardzo. Obie się zakochują, obie płaczą i się śmieją.
Do produkcji zaangażowano wiele znanych twarzy: Demi Moor, Ashley Green, Adam G. Sevani, Douglas
Booth, ale niewątpliwie największą gwiazdą filmu jest Miley Cyrus. To dla niej nastolatki miały iść do kina i to ona wabi nas twarzą z okładki. Przyznam, że myślałam, że zawali tę rolę, że tak naprawdę nie umie grać, ale się myliłam. Miley była bardzo przekonująca jako sfrustrowana nastolatka, pragnąca miłości i zrozumienia.
W filmie zawiodła mnie jedynie końcówka, jak dla mnie nastąpiła za szybko. Można było znacznie bardziej pogłębić temat, których podjęła się produkcja. A tak wyszedł z tego jeszcze jeden prosty film dla nastolatków.
Film to jeden z tych, które polecam obejrzeć, przed rozpoczęciem roku. Na czyiś błędach trzeba się uczyćJ
6/10 
 za niewykorzystanie do końca tematu
Kasia

wtorek, 27 sierpnia 2013

Wild Child. Zbuntowana księżniczka/Wild Child

Zbliża się początek roku szkolnego. To czas stresu i zamartwiania się swoim pierwszym dniem. Żeby go Wam ułatwić, postanowiłam zrecenzować kilka filmów, opowiadających o szkole. Mam nadzieję, że je polubicie. 
Na pierwszy ogień idzie: "WILD CHILD. ZBUNTOWANA KSIĘŻNICZKA"

Wild, young and free


Poppy (Emma Roberts) to typowa nastolatka z Miami: blondynka, szczupła, rozpieszczona z zawyżoną samooceną, która myśli tylko o sobie. Jej bogaty ojciec (Aidan Quinn) przez dłuższy czas przymyka oko na jej wybryki. Jednak kiedy wszystkie rzeczy jej przyszłej macochy lądują w basenie, coś w ojcu pęka. Wściekły rodzic postanawia wysłać ją do damskiej szkoły w Anglii, w której luksusem jest nawet komórka.
Przystosowanie się do zasad panujących w bursie i szarej rzeczywistości Anglii jest bardzo trudne, szczególnie dla dziewczyny, która nie miała wyznaczonych granic i żyła w wiecznym słońcu Miami. Poppy jako amerykanka nie zostaje przyjęta przez koleżanki z otwartymi ramionami. Jednak na jej drodze staje niezwykle przystojny, syn dyrektorki (Alex Pettyfer), co wyniknie z romansu z jedynym chłopakiem w okolicy?
Fabuła filmu jest bardzo prosta, ale przyjemny w oglądaniu. Nastoletni bohaterowie nie zachwycają, co nie oznacza, że są beznadziejni. Właściwie są całkiem przekonujący i dlatego ten film tak łatwo się ogląda. Oczywiście jest to jeden z tych wspaniałych filmów dla nastolatek, które nie wnoszą zbyt wiele do życia, ani kinematografii.
W tej produkcji widzimy jakie nastawienie panuje wśród brytyjskich uczennic do innych narodowości, choć to jedyny poważny temat jaki porusza. Jeśli by bardzo szukać, można też uznać, że niesie coś na kształt przesłania, żeby nie rozpuszczać za bardzo swoich dzieciJ
Film polecam na deszczowe, jesienne dni albo takie w których będziecie miały dola. Film to typowe kino dla nastolatek, więc przepraszam chłopacy, ale Wam się raczej nie spodoba.

6/10
Kasia

czwartek, 25 lipca 2013

Minionki rozrabiają/Despicable Me 2

Minionki wracają do pracy

Po sukcesie Jak ukraść księżyc? oczywistym następstwem była druga część. Gru i Minionki powracają! Więc niech nikogo nie zwiedzie nowy tytuł, Minionki rozrabiają to dalsza część przygód żółtych stworków, kochanych przez dzieci, ale i dorosłych.
Pamiętacie przygodę Gru z księżycem? Uwierzycie jeśli powiem Wam, że teraz zajmuje się produkcją żelek? Nie? Nie tylko Wy. Nikt nie był w stanie w to uwierzyć. Jednak właśnie od tego zaczyna się ta produkcja. Dowiadujemy się, że Gru jest już dobry, że jest przykładnym ojcem dla swoich trzech córek i potrafi się dla nich naprawdę poświęcać (przeurocza scena z wróżką). Jednak kiedy nadarza się okazja, żeby zostać szpiegiem, Gru nie ma wyjścia, musi wszystko zmienić. Niełatwo jest mu łączyć pracę super tajnego szpiega z pilnowaniem dziewczynek, którym zaczynają buzować hormony, szczególnie kiedy on sam odczuwa jakieś motyle w środku.
Zmiana stron ze złej na dobrą, jest powszechnie znana i lubiana. Okazała się też strzałem w dziesiątkę, bo Gru nadal ma to coś. Jego intuicja niebywale pomaga mu w znajdowaniu przestępców, a renoma jako tego który ukradł księżyc przewyższa nawet jego wyobrażenia. We wszystkim pomagają mu Minionki, więc nie można przestać się śmiać.
Druga część na pewno nie zawodzi. Jest tak samo zabawna jak poprzednia. W tej części jednak mamy znacznie więcej tytułowych Minionków, które podbiły serca widzów na całym świecie. Na końcu mamy wspaniały morał o tym jak ważne jest posiadanie mamy i taty, w przeciwieństwie do pierwszej części w której to Gru jako samotny ojciec wychowuje dziewczynki.
Trzeba przyznać, że produkcja Universal nie odstaje od tych wyprodukowanych przez Pixar, czy DreamWorks. Mamy tu tak samo przesympatycznych. kolorowych bohaterów, których wręcz nie da się nie lubić. Fabuła przeplata wątki znane z filmów akcji ze znanymi z filmów familijnych pro rodzinnych scenami.
Seria Despicable Me okazała się wspaniałym sukcesem. Sama nie mogę się już doczekać spin-offu o samych Minionkach, który ma zagościć na naszych ekranach już za dwa lata. Zobaczymy, czy i tym razem będzie to hit na miarę pierwszej części.


 8/10
Kasia:)

niedziela, 14 lipca 2013

Frankenweenie

This dog is alive!

Tim Burton stworzył wiele wspaniałych hitów, jak: Miseczko Halloween, Gnijąca Panna Młoda, Sok z Żuka, jednak ostatnio jakby się pogubił. Jego dzieła z ostatnich lat nie bawią, ani nie straszą nikogo, mam tu na myśli Alicję w Krainie Czarów, czy Mroczne Cienie. Widać jednak światełko w tunelu i jest nim zmartwychwstały PIES. 

Frankenweenie to remake wcześniejszego, znacznie krótszego filmu Burtona o tym samym tytule. Osobiście bardzo cieszę się, że go zrobił, bo film wyszedł naprawdę wspaniały. Rozbawia, wzrusza, a nawet straszy. W filmie wykorzystano dużo znanych już dobrze chwytów z poprzednich produkcji, co bardzo ucieszy fanów twórczości tego ekscentrycznego reżysera.
Punktem wyjścia filmu jest znany już od bardzo dawna historia Frankensteina, na który naprowadza nas sam tytuł. Film opowiada o chłopcu niezwykle przywiązanym do swojego psa. Mały Victor, po utracie swojego pupila nie umie się pozbierać. Postanawia, więc wskrzesić swojego najlepszego przyjaciela. Przypadkiem zbliża się piknik fizyczny, na którym uczniowie muszą zaprezentować swoje projekty. Niestety jego eksperyment wychodzi na jaw, co stanie się dalej? Tego dowiecie się tylko jeśli obejrzycie tę produkcję.
W tym filmie wszystko krzyczy: JESTEM PRODUKCJĄ BURTONA. Począwszy od biało-czarnej Miasteczka Halloween. A chłopiec w pasiastej koszulce, grubasów z Alicji w Karinie Czarów.
stylistyki, przez głównego bohatera, który jest anemicznym, wycofanym chłopcem o wielkich oczach i czarnych włosach, po bohaterów pobocznych. Nawet pies przypomina do złudzenia ducha z
W fabułę włożona jest duża dawka emocji, podobna do tej którą możemy poczuć w najlepszych filmach Burtona. Czujemy tu ból po stracie kogoś kogo się kocha, widzimy brak przystosowania i odmienność, która w życiu nie pomaga. W niektórych momentach film wzrusza do łez, jak najlepszy dramat. Nie ma tu jednak tanich chwytów, ani żałosnych scen.
Powrót do korzeni nie służy wszystkim, czasami jest wręcz żałosny, ale dla Tima to dobra droga. Jeśli na niej zostanie czeka nas jeszcze wiele wspaniałych filmów, w jego reżyserii.
 8/10
Kasia:)

czwartek, 7 lutego 2013

Żelazna Dama/The Iron Lady

"Królów było wielu,  Żelazna Dama tylko jedna!"


Muszę przyznać, że „Żelazna Dama” to jedno z moich wielkich rozczarowań filmowych. Mówię to z wielką przykrością, bo był w nim wielki potencjał. Przygotowywałam się na pokaz wspaniałej historii Margaret Thatcher, jej zwycięstw i porażek, wielkich zmian jakie wprowadziła, jej porywających mów. Przygotowałam się, że to będzie hołd dla pierwszej kobiety premier Wielkiej Brytani. Szczególnie, że tak właśnie zapowiadano to w mediach. Jednak dostałam coś zupełnie innego.
„Żelazna Dama” to film, który skupił się znacznie bardziej na starej i schorowanej Margaret, niż na jej wcześniejszych, wielkich sukcesach, które przewijają się jedynie w krótkich scenkach. Widzimy jak Margaret nie może znaleźć sobie miejsca w nowym, dla niej, pozbawionym polityki świecie. Patrzymy jak nie może się pogodzić ze stratą męża, jak widzi go w swoich nawracających halucynacjach. Taki obraz niegdyś wielkiej i potężnej kobiety wzbudził we mnie współczucie, ale brakuje mi tu wyjaśnienia dlaczego skończyła tak, a nie inaczej. 
Z drugiej strony, w krótkich wstawkach ze wspomnień, widzimy jak zaczynała swoją karierę. Widzimy jak wkracza w rejony, które wcześniej były otwarte jedynie dla mężczyzn. Pokazuje się nam jak walczy ona ze swoim piskliwym głosem i jak już wtedy działali ludzie od PR. Przedstawiają nam zamykanie kopalń, walkę o Falklandy, ale nie tłumaczą dlaczego. Nie dowiemy się z tego filmu, jak działała wtedy polityka „od kuchni”. Przez cały film nie byłam wstanie wczuć się, ani dokładnie poznać głównej bohaterki, a to przecież bardzo ważne.
Rozumiem, że scenarzystka (Abi Morgan)  miała dobre intencje chcąc abyśmy mieli przyczynę przebieg i skutek, każdej decyzji podjętej przez nią, ale coś jednak się nie udało. Dla mnie było to dość nie zrozumiałe i może dlatego też jestem zupełnie przeciwna tego typu zabiegom. Wszystko wyszło dość pła. Niepotrzebnie do tego wszystkiego starano się wrzucić tę dzisiejszą, starszą Margaret, która przeszkadzała w odbiorze tych krótkich wstawek z jej przeszłości, bo kiedy już wciągałam się w jakiś krok Margaret, nagle przenosiłam się do jej domu i pakowałam rzeczy po zmarłym mężu. Wystarczyłoby pokazać ją na samym końcu.
Co by jednak nie mówić rola którą zagrała Meryl Streep zasłużyła w pełni na Oscara. Szczególnie dlatego, że była naprawdę wymagająca. W pełni oddała ona tę pewność i chęć stawiania na swoim w każdym wypadku, mimo tak nieciekawego scenariusza. Miałam wrażenie, że ta rola została napisana specjalnie dla niej. Na szczególne gratulacje zasłużyli też charakteryzatorzy, którzy sprawili, że wyglądała prawie identycznie do oryginału. Oni również zostali uhonorowani Oscarem. Jednak w ten sposób zupełnie przeciętny film zdobył, aż dwie statuetki...
W mojej ocenie całość wypada bardzo blado. Nie jest to ani hołd, ani nawet laurka, nie mówiąc już o lekcji historii. Tak naprawdę podczas całego tego BIOGRAFICZNEGO filmu nie dowiedziałam się o niej nic, poza to co sama wiedziałam. Stanowczo spaprano sprawę...

5/10
Kasia


wtorek, 5 lutego 2013

Hotel Ruanda/Hotel Rwanda

"A co jeśli powiedzą: Jakie to straszne i wrócą do kolacji?"

6 kwietnia 1994 roku – dzień w którym zaczęła się najbardziej krwawa wojna domowa w Ruandzie. Wojna, która pochłonęła około miliona osób (głównie z plemienia Tutsi) w ciągu 100 dni, na oczach całego Zachodu, przy obecności wojsk ONZ. Konflikt u którego podstaw Europejczycy położyli swój kamień, osiągnął szczyt zaraz po zestrzeleniu prezydenckiego samolotu.
Przyznam, że Hotel Ruanda to jeden z najbardziej refleksyjnych filmów jakie widziałam. Jest to oparta na faktach opowieść o mężczyźnie, który poświęcił wszystko żeby ratować żyć swojej rodziny, przyjaciół i wielu obcych Hutu i Tutsi. Jest to jednak opowieść również o nas, wygodnych Europejczykach, których ogarnia niemoc i znieczulica.
Paul Rusesabagina (Don Cheadle) to zwykły mężczyzna, który pracował jako menadżer luksusowego hotelu. To zwykły, nie zwykły bohater. Sam należał do plemienia Hutu i chodź nie czuł się bezpieczny, żył na dobrym poziomie. Jednak manifestacje w kraju zaczęły przybierać na sile, a on wchodził w coraz większe układy ze wszystkimi, którzy znaczyli coś w Ruandzie. Kiedy usłyszał w radiu: „Pora ściąć wysokie drzewa” (co było hasłem do rozpoczęcia czystki etnicznej) poświęcił całe swe oszczędności i wszystko co miał, by ocalić niewinnych. Szybko okazało się, że jedynym bezpiecznym miejscem jest hotel de Mille Collines, w którym pracuje.
Hotel Ruanda to świetna ekranizacja 100 dni masakry jaka rozegrała się w tym małym państewku. Bardzo ciężko jest napisać coś o tym filmie nie rozwodząc się długo nad istotą konfliktu szczególnie, że jest on bardzo interesujący. To co trzeba wiedzieć przed obejrzeniem go, to na pewno to, że nie wiadomo kto zestrzelił prezydencki samolot od którego to wszystko się zaczęło. W filmie, z radia propagandowego słychać, że zrobili to Tutsi, ale to nie jest potwierdzona informacja i nie należy w nią wierzyć.
Tak jak pisałam na początku, to nie jest jedynie opowieść o tej tragedii jest to też pokazanie naszego braku zaangażowania, naszego jako Europejczyków. Tak naprawdę to my jesteśmy winni wielu konfliktom w Afryce i na świecie. Dobitnie pokazują to te słowa: „Według belgijskich kolonistów, Tutsi są wyżsi, przystojniejsi. To Belgowie stworzyli ten podział. Wybierali ludzi z węższymi nosami, jaśniejszą skórą". Widać jak bardzo podział ten jest bezsensowny, ale bezlitośnie pokazuje to, jak bardzo jesteśmy odpowiedzialni za ten problem. Nasz brak zainteresowania Ruandą dobitnie widać kiedy jeden z dziennikarzy pokazuje zdjęcia z ciałami rozrzuconymi na ulicy. Paul była zachwycony tym, ze pokażą to w głównym wydaniu wiadomości, był przekonany, ze to coś zmieni. Wtedy dziennikarz tłumaczy mu, że tak na prawdę to prawdopodobnie nikt się tym nie przejmie.
 Jednak najbardziej dobitnie pokazana jest utopia w jaką wierzą właściwie wszyscy: ONZ. W trakcie tej 100 dniowej masakry na miejscu ciągle stacjonują wojska ONZ. Jednak jak się dowiadujemy nie mogą oni nic zrobić, nawet strzelać. ONZ tak naprawdę w ogóle nie zainteresowało się tym konfliktem, nie zrobiło nic, żeby uratować Ruandczyków. Garstka żołnierzy, która została w Ruandzie stanowiła tylko przykrywkę i chodź ich dowódca - pułkownik Oliver (w tej roli Nick Nolte) - starał się jak mógł, tak naprawdę nie mógł nic zrobić. 
Moim zdaniem powinno nas to skłaniać do przemyśleń. Przestać myśleć: „Nic na to nie poradzę”, „To nie moja sprawa”, bo wszystko nas dotyczy. Powinniśmy spojrzeć dalej niż czubek naszego nosa!  Na Europie nie kończy się świat. A konflikty są wszędzie, nie tylko w Ruandzie. W mojej opinii to jeden z najlepszych filmów jakie ostatnio widziałam i polecam wszystkim, bo warto!

10/10
 Kasia