piątek, 7 grudnia 2012

Toy Story 3


Buzz Astral - Strażnik Kosmosu


Wszystko kiedyś się kończy. Nieważne jak bardzo chcemy, żeby trwało, nawet dzieciństwo kiedyś musi się skończyć, w końcu wszyscy dorastamy. Momentem, w którym tak się dzieje, jest w większości przypadkach, wyjazd na studia. Nagle wyjeżdżamy z miejsca, które znamy i kochamy, w którym rodzice zawsze są obok i zaczynamy żyć na własną rękę.
Toy Story 3 to stanowczo najsmutniejsza część całej trylogii. Nie zawaham się powiedzieć, że jest to też najlepsza część serii. Sama jestem w stanie wymienić zaledwie kilka filmów, których druga część była równie dobra co pierwsza, nie wspominając już o części trzeciej, bo te można policzyć na palcach jednej ręki. Więc ten film jest naprawdę arcydziełem. 
Co sprawiło, że Toy Story 3 jest tak dobre? Przede wszystkim to, że nie jest wymuszone. Nie jest to jeden z tych filmów, które tworzy się, bo trzeba. Najlepszym dowodem na to jest to, że od pierwszej części do premiery trzeciej minęło 15 lat. Jednak cała seria Toy Story to po prostu wspaniała opowieść i to jest powód dla którego każda część jest coraz lepsza.
Po tak długiej przerwie myślałam, że będę musiała te postacie poznawać na nowo. Nic bardziej mylnego. Doskonale pamiętałam wszystkie związki między nimi, ich imiona oraz pozycje w sercu Andy’ego(Adam Pluciński). Same zabawki nic się nie zmieniły nadal mają tak samo świetne poczucie humoru.
Powracamy do nich, kiedy Andy je opuszcza. Dowiadujemy się, że jest on już dorosły i wyjeżdża na studia. Jednak jego zabawki ciągle mają nadzieję, że zabierze je ze sobą lub zacznie się nimi z powrotem bawić. Okazuje się jednak, że to wcale nie jest takie proste. Zabawki mają trafić na strych albo na śmietnik! W takiej trudnej sytuacji reagują one różnie, niektórzy tłumaczą Andy’ego, inni uciekają, jeszcze inni chcą się przeciwstawić, ale właściwie wszyscy są stanowczo przygnębieni. Czują się niepotrzebni, jak śmieci.
Toy Story 3 pod względem fabuły jest równie poważny co „Odlot”, który przecież jest o śmierci i starości.  Tutaj na tapetę jest wzięty temat utraty kogoś bliskiego i drogiego nam samym. Właściciel dla zabawki jest jednocześnie rodzicem, przyjacielem i bratem. Nie jest łatwo pogodzić się z stratą kogoś tak ważnego.
Skutek dziwnych zdarzeń sprowadza na zabawki ducha walki. W nowym miejscu, do którego trafiają, zaczynają rozumieć, że trzeba walczyć. I zaczynają walczyć. Ale nie zdradzę Wam o co dokładnie chodzi.
W tej części oprócz dobrze nam znanych postaci jak Buzz, Chudy, czy Pan i Pani Bulwa, pojawiają się też zupełnie nowi: Ken (Bartek Kasprzykowski), pachnący truskawkami Miś Tuliś(Andrzej Grabowski) i Bonnie(Wiktoria Gąsiewska). Nadają oni nowego charakteru i rozbudowują całą akcję.

To co różni te część od pozostałych to stanowczo najszybsze tępo akcji, najbardziej wstrzymujące dech sceny i najwięcej łez wylanych przy oglądaniu. Bardzo fajnie wymyślono tu plan „wielkiej ucieczki”, którego nie powstydziłby się nawet James Bond. A w hiszpańskiej wersji Buzza zakocha się każda dziewczyna.

Jednak finał okazuje się najbardziej nieoczekiwany i pozytywny w całym filmie. Jest tu złożony hołd zabawką i pożegnanie z nimi. Każdego z nas czeka lub już jest po woim własnym pożegnaniu z najwierniejszymi przyjaciółmi na świecie, którzy nigdy nas nie opuścili w potrzebie. I umilali nam wszystkie dni i miesiące dzieciństwa.


10/10

Kasia



niedziela, 25 listopada 2012

80 milionów

Po prawie dwumiesięcznej przerwie wracam. Przepraszam Was bardzo, że tak dawno mnie nie widzieliście, ale miałam dużo na głowie: szkoła, zajęcia poza lekcyjne, przyjaciele... W sumie uzmysłowiłam sobie właśnie, że trudność w prowadzeniu bloga wcale nie polega na braku zainteresowania czytelników, a na wytrwałości autora. Muszę przyznać, że ja się swoją nie popisałam, ale bardzo Was za to przepraszam. 
Postaram się, choć nie mogę Was zapewnić, że tak będzie, że będę bardziej sumienna i co najmniej raz w miesiącu wstawię jakąś recenzje. 
Dzisiaj mam dla Was film dosyć oryginalny i mało znany, a naprawdę warty zwrócenia uwagi.

Ciężkie czasy dla bohaterów



"Dolny Śląsk, jesień 1981 roku. Po serii prowokacji SB, konfrontacja opozycji z komunistami wydaje się nieunikniona. Tuż przed ogłoszeniem stanu wojennego, młodzi działacze Solidarności postanawiają zagrać va banque i organizują brawurową akcję wyprowadzenia z wrocławskiego banku 80 milionów związkowych pieniędzy, zanim konto zostanie zablokowane. Funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa podążają za nimi krok w krok. Rozpoczyna się pasjonująca rozgrywka, w którą zostają zaangażowani duchowni i... cinkciarze. Każda ze stron ma asy w rękawie." 

Zawsze zastanawiałam się nad zasadnością takich filmów. I dopiero po obejrzeniu tego zrozumiałam jak ważne są one dla naszej kultury. Ilu z Was wiedziało by, że takie przedsięwzięcie miało miejsce gdyby nie ten film? A nawet jeśli by znało, ilu z Was o tym pamiętało? Właśnie z tego powodu tak duże znaczenie mają one dla naszej świadomości. 

Film trzeba przyznać jest naprawdę świetny. Według mnie bardzo przekonująco zagrali wszyscy aktorzy. Cieszy mnie to, bo większość z nich to młode pokolenie, które jest przyszłością naszego kina. Ze wszystkich postaci najlepiej zapamiętałam Marię, którą gra Olga Frycz. Maria to dziewczyna Józefa Pioniera(Krzysztof Czeczot), szaleńczo w nim zakochana. Jednak jest to też dziewczyna przerażona, boi się o niego i boi się o samą siebie. Doskonale wie co mogą im zrobić za wszystko czego się dopuścił jej ukochany. W tej postaci jest wiele sprzeczności, Maria z jednej stront zostawiłaby Józefa, z drugiej zdaje sobie sprawę, że nie potrafi bez niego żyć. 


Chodź nie jest to film o kobietach, to właśnie one najbardziej zapadły mi w pamięć. Drugą z nich jest Czerniak(Sonia Bohosiewicz). Jest to stanowczo drapieżnik pozbawiony emocji.  Oczywiście stoi ona po tej złej stronie i może własnie dlatego jest jeszcze bardziej  interesująca. Jest szpiegiem prawie idealnym, który robi to z poczucia słuszności, a nie obowiązku.


Nie mogłabym jednak nie wspomnieć o scenach z udziałem mężczyzn. w całym filmie była tylko jedna scena, której nie mogłam obejrzeć. A mianowicie przesłuchanie. Trzeba tu zaznaczyć, że przesłuchanie to nie polegało na zadawaniu pytań, przez przyjemnego pana policjanta. Tak naprawdę to były tortury, które muszę przyznać, wyszły bardzo realistycznie. 


Scenariusz jest napisany bardzo, ale to bardzo dobrze. Widzimy tu wiele aspektów życia "bohaterów". Waldemar Krzystek stanowczo wie jak robić dobre filmy, wie że do nich wcale nie potrzeba spektakularnych wybuchów i wielkich pościgów nowoczesnymi autami. Czasami wystarczą dwa maluchy w tych samych kolorach i puszka farby, żeby uczynić film ciekawszym.





8/10
Kasia

sobota, 29 września 2012

Odlot/Up


Starość - nie radość

Starość jest czymś czego większość z nas się boi. Myślę, że nikt nie chce być stary. Kiedy pomyślimy o emeryturze, a właściwie jej wysokości, nasz strach przeradza się w panikę. Pixar chce nam udowodnić, że starość to wcale nie koniec życia.
Carl Fredricksen to typowy staruszek, który nie wyróżnia się jakoś szczególnie. Na samym początku dowiadujemy się, że nasz bohater miał wspaniałe życie: pełne miłości, zaufania szczęścia. Wszystko skończyło się, kiedy zmarła jego żona. Po tym Carl nie mógł już się cieszyć. Przeglądając album, który zrobił razem z małżonką, kiedy byli jeszcze  mali, postanawia spełnić ich wspólne marzenie: polecieć do tajemniczej krainy w Ameryki Południowej, ale oczywiście nie samolotem... Do tajemniczej krainy poleci swoim domem! Tak się złożyło, że poleci z nim mały harcerz, łamaga – Russell.
Po pierwsze trzeba film pochwalić za wspaniałe wykonanie. Kolory, postacie, miejsca są po prostu wspaniałe. Postaci po prostu nie da się nie lubić i myślę, że większość ludzi po obejrzeniu tej animacji zapragnie poszukać tak pięknej, dziewiczej krainy. Moją wielką sympatie wzbudził Carl, którego ciągły sarkazm rozbawiał. Wspomnienia, których nie jeden mu pozazdrości i te starcze docinki, które kieruje do Russela. W tym dzieciaku też jest coś niesamowitego, jego historia naprawdę mnie wzruszyła. Jego zachowania, jak wyrzucenie GPS przez okno, na pewno rozbawią dzieci, ale ich rodziców pewnie też.
W tych postaciach jest zamkniętych tyle emocji, tyle historii. Naprawdę film zasługiwał na nominację do Oskara jako najlepszy film roku. Bo jest w nim coś naprawdę niesamowitego. Coś czego dawno nie widziałam u Disneya. Film zostawia nas z dużą ilością przemyśleń nad własnym postępowaniem. Stara się wejść wgłąb psychiki starszych osób oraz dzieci. Pokazuje gdzie nas może zaprowadzić pycha i chciwość oraz jak często nie zdajemy sobie sprawy, że to o czym marzymy jest na wyciągnięcie ręki. 
W filmie dużą rolę odgrywa również muzyka, która jest naprawdę świetnie dopasowana do odpowiednich scen. Nie przeszkadza ona w odbiorze, a wręcz pomaga (szczególnie dzieciom) zrozumieć co właśnie się dzieje.
„Odlot” to jeden z tych filmów, który może oglądać naprawdę cała rodzina. Obiecuję, że nikt się nie będzie nudził na takim seansie. Myślę, że każdy znajdzie w nim coś dla siebie.

8/10
Kasia


piątek, 31 sierpnia 2012

Kac Vegas w Bangkoku/Hangover Part II

Wiem, że dawno mnie nic nie wstawiałam, ale postaram się poprawić. Dziękuję za tak liczne wejścia to naprawdę dużo dla mnie znaczy. Dziękuję też za komentarze, bo dzięki nim wiem co Wy myślicie. Oby tak dalej:)

I znowu ten kaca!

Każdy ceniący się producent z Ameryki świetnie zdaje sobie sprawę, że nie zabija się kury znoszącej złote jajka. Dlatego nie zdziwił mnie fakt, że po spektakularnym sukcesie „Kac Vegas” pojawiła się jego kontynuacja. Pomysł na sequel był prosty: nie namęczyć się przy scenariuszu – zróbmy wszystko tak samo tylko zmieńmy miejsce. Przynajmniej tak to wygląda.
Po prawie dwóch latach przyjaciół czeka kolejny wieczór kawalerski. Stu (Ed Helms), który w Vegas został pozbawiony przedniego zęba, żeni się. Jego wybranką nie zostaje jednak striptizerka pamiętana z pierwszej części, ale piękna Tajka Lauren. Na ślub zaprasza on oczywiście swoich przyjaciół i, po dłuższych namowach, Alana (Zach Galifianakis). Podróż do Tajlandii jest długa, ale czego się nie robi dla przyjaciela. 
Na miejscu okazuje się, że wieczór kawalerski pozostaje kwestią sporną. Stu nie chce w tradycyjny sposób pożegnać się ze stanem kawalerski, na co nalega Phil (Bradley Cooper).  W końcu, jako kompromis, wybierają się na plaże aby wypić jedno piwo przy ognisku... Każdy kto oglądał pierwszą część doskonale wie jak wygląda to jedno piwo. Od tego miejsca wszystko zaczyna się tak samo jak w Vegas. Z tą różnicą, że teraz szukają Teddy’ego (Mason Lee), który jest genialnym bratem Lauren, a którego towarzystwa nie może znieść Alan.
Film był reklamowany jako wspaniała komedia na której uśmiejemy się po pachy. Wcale tak nie było. Podczas prawie dwóch godzin filmu śmiałam się może raz. Większość gagów była stara i użyta już tysiące razy. A fabuła była tak przewidywalna, że miejscami prawie przysypiałam.
Nie wiem kto wpadł na pomysł powtarzania tego samego scenariusza w kolejnych częściach, ale był to bardzo niedobry pomysł. Ile można śmiać się z tych samych rzeczy? Wszystko się kiedyś nudzi. Jedyna rzecz jaka mi się podobała to zdjęcia, bo Bangkok pokazany został bardzo fajnie.
 Wiem już, że będzie kolejna część Kac Vegas i jestem pewna, że na nią nie pójdę, bo to strata pieniędzy. Tak jak obejrzenie tego filmu było stratą czasu. Szczególnie rozczarowało mnie to, że Doug (Justin Bartha) znowu zszedł na dalszy plan i właściwie nie brał udziału w całej akcji. 
5/10
Kasia

sobota, 11 sierpnia 2012

Gnomeo i Julia/Gnomeo and Juliet

Na początku chciałabym wszystkim podziękować za wchodzenie na tego bloga:) W końcu mam już ponad 1000 wejść! Bardzo się z tego cieszę i oby tak dalej.
Dzisiaj mam dla was kolejną animację, ale jest to też ostatnia recenzja przed moim wyjazdem. Więc do zobaczenia po 19 sierpnia.

"Co zwiemy chwastom pod inną nazwą chwastom pozostanie"

Adaptacji „Romea i Julii” było już wiele. Zakazana miłość to temat, który jest wiecznie na fali, więc nie ma się co dziwić, że powstaje mnóstwo filmów o takiej tematyce. Ale czy przekazanie tego wspaniałego dramatu w formie animacji to nie jest lekka przesada? Sądzę, że nie!
Przy ulicy Verona Drive stoi bliźniak, którego mieszkańcy nienawidzą się nawzajem. Niebieską stronę zajmuje Pani Montecka, a czerwoną Pan Kapulecki. Niestety nienawiść mieszkańców przenosi się też, na mieszkańców ich ogrodów, a mianowicie: niewinne, krasnale, które…OŻYWAJĄ. Znacie to skądś? No jasne, to stary pomysł Disneya wykorzystany w „Toy Story”. Tutaj lekko odtwórczy, ale kopiowanie to najwyższa forma pochlebstwa...
Oczywiście, każdy z ogrodów ma swojego przywódcę. Przywódcą niebieskiego jest Modrabulwa, a czerwonego Ogniomur, który ma małe problemy z poprawną polszczyzną, ale jaka jest różnica między refluksem, a refleksją? Obydwa ogrody rywalizują ze sobą we wszystkim. Prowadzą nawet bardzo ciekawe wyścigi na kosiarkach. Nie brakuje też brzydkich zachowań jak na przykład wrzucanie ślimaków do ogrodu wroga, czy sprejowanie studni na kolor przeciwnego obozu. Gnomeo (syn Modrejbulwy) bardzo lubi uczestniczyć w tych utarczkach. Szczególnie kiedy może dać prztyczka w nos Tybaltowi. Kiedy jednak poznaje Julie wszystko się zmienia. Dalszą historię już znacie... Tylko, jak to się zakończy? Czy będziemy mieli happy end, a może wszystko potoczy się jak w dramacie?
Trzeba przyznać, że animacja wizualnie jest przygotowana w najdrobniejszym szczególe. Postacie naprawdę wyglądają jak z gliny, a otoczenie ma przepiękne kolory, idealne na scenerię bajkową. Podoba mi się też sposób uchwycenia zawiści ludzkiej. Jest ona pokazana subtelnie, ale niestety prawdziwie.
Moją ulubioną postacią, która zasługuje na szczególną uwagę jest Faflamingo, któremu głosu użyczył Cezary Pazura. Nie zgadzam się, że jest to kopia Sida z Epoki Lodowcowej, bo chodź Faflamingo też sepleni, robi to w inny sposób. To jedna z tych postaci, które naprawdę bawią i mają najfajniejsze kwestie. Drugą z postaci, która stanowczo ma najlepsze teksty jest Dżaneta, która jest odpowiednikiem niani Julii. Ta rola to debiut dubbingowy Olgi Omeljaniec i trzeba przyznać, że bardzo udany. Jednak to piosenka Parysa zapada w pamięć na długo. Piotr Adamczyk popisał się tu swoimi umiejętnościami wokalnymi, a raczej ich brakiem...
Cały film nie jest na pewno najwyższych lotów, ale uważam, że jest on przyjemny. Stanowczo świetny dla najmłodszych, ale myślę, że starszym też się spodoba. Czasami trzeba obejrzeć coś co sprawi, że poczujemy się jak dzieci.

6/10
Kasia


poniedziałek, 30 lipca 2012

Jutro, jak wybuchnie wojna/ Tomorrow, when the war began

Jutro zacznie się wojna, co zrobisz?


Wojna, to coś o czym nie lubimy myśleć. Wiemy, że jest zła i przez to jeszcze bardziej ją odpychamy. Uczymy się o niej w szkole, znamy na pamięć daty jej rozpoczęcia i zakończenia, oglądamy o niej filmy. Ale myślenie o tym, że mogła by wybuchnąć w dzisiejszych czasach wydaje się abstrakcją. Nie jesteśmy na nią gotowi. Oni też nie byli...
Siedmioro nastolatków z Wirrawee postanawia zorganizować biwak. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że wybierają się do Piekła. Ale spokojnie, Piekło to nazwa miejsca ukrytego między górami, do którego, przed nimi, dotarła tylko jedna osoba.  Spędzają tam wspaniale czas na leniuchowaniu i zabawie. Ucieka im doroczny festyn, ale szczególnie się tym nie przejmują.
Jednak kiedy wracają wszystko się zmienia. Zauważają, że miasto jest opustoszone, a większość zwierząt nie żyje. Nie mają pojęcia, że Australie zajęły wrogie wojska azjatyckie i nikt nie jest w stanie im pomóc. Od tej chwili muszą walczyć sami.
„Jutro, jak wybuchnie wojna” to ekranizacja bestsellerowej powieści John Marsden. Sama czytałam tę powieść i muszę przyznać, że nie powaliłam mnie na kolana i od razu chciałam ją odłożyć, ale ona ma coś w sobie, coś co sprawia, że przeczytałam dwa tomy. Podobnie jest z filmem, który jest świetną ekranizacją. Film czasami trzyma w napięciu, czasami jest nam smutno, czasami jest słaby, ale przyjemnie się ogląda.
Ten film to również debiut reżyserski Stuarta Bettie’go, który dotąd pisał same scenariusze. Może się on pochwalić napisaniem scenariusza do „Australii”, „Zakładnika”, „Piratów z Karaibów”. Moim zdaniem to udany debiut, nie jakiś spektakularny, udany. Przez pierwsze 30 minut mamy typowy film dla nastolatków, którzy rozmawiają o swoich problemach sercowych, o szkole. Jednak kiedy nasi bohaterowie wychodzą z Piekła, wszystko się zmienia. Zaczyna się napięcie, czujemy klimat tego opustoszonego miasta. Mamy piękne widoki Australii, jak i dobrą muzykę. Na naszych oczach widzimy przemianę młodych ludzi w sprawnych wojowników.
Albo przynajmniej powinniśmy widzieć. Niestety aktorstwo stanowczo nie jest wysokich lotów. Jedynie kilka postaci wyraźnie wybijało się na tle reszty: Ellie (Caitlin Stasey) i Homer (Deniz Akdeniz). Tych dwoje to też główni przywódcy ich grupy, może dlatego są lepsi...
Ogólnie co do filmu mam mieszane uczucia, bo z jednej strony przyjemnie mi się oglądało go, przez te półtorej godziny, ale z drugiej widzę jego błędy. Jednak patrząc na to, że film kierowany jest to 13latek to chyba nie było tak źle. Z bólem przyznaje, że czekam na następną część.

6,5/10
Kasia

niedziela, 29 lipca 2012

Samsung Hope Relay

Hej!
Dzisiaj nie będę Wam przedstawiać kolejnej recenzji. Chciałabym Wam o czymś po prostu opowiedzieć i zachęcić do brania udziału. Od razu mówię, że NIE musicie na to wpłacać żadnych pieniędzy, a jedynie zacząć się ruszać!
Z okazji Igrzysk Olimpijskich w Londynie, Samsung stworzył specjalną aplikację, która nie tylko pozwala wam poznać historię Igrzysk. Samsung Hope Relay, to przede wszystkim sposób, aby pomóc dzieciom z SOS Wiosek Dziecięcych. Każdy przebyty przez Was kilometr Samsung zamienia w 1zł im więcej chodzicie, biegacie, czy ogólnie się ruszacie, tym więcej pieniędzy dla dzieci! Pieniądze te zostaną spożytkowawszy na wakacje dla dzieci z SOS Wiosek Dziecięcych.
Chciałabym zaznaczyć, że aplikacja jest bezpłatna, a chodzenie przecież nic nie kosztuje. Nie zrażajcie się też tym, że w aplikacji napisane jest coś o bieganiu, zwyczajne chodzenie wystarczy.
Żeby wziąć udział wystarczy GPS i dostęp do internetu. Mam nadzieję, że tak jak ja pomożecie.

Kasia
Stąd można ściągnąć aplikację:
(Ta "reklama" nie jest opłacona, robię to bo wierzę, że trzeba pomagać)
Rozpowszechniajcie informację o tej aplikacji na swoich blogach im nas więcej, tym więcej pieniędzy dla dzieci!

niedziela, 22 lipca 2012

Jeszcze dalej niż Północ/ Bienvenue chez les Ch'tis

Witam!
Już wróciłam. Mam dla Was sporą dawkę nowych filmów (jak obiecywałam). A ponieważ wróciłam z Francji, jak mogłabym nie napisać o jakimś Francuskim filmie? Myślę, że mało kto z Was go oglądał, a może właśnie on  zainspiruje Was do podróży do tego regionu?

Już gorzej być nie może...

Myślę, że większość Polaków chociaż raz w swoim życiu słyszała, że Polacy to pijacy, którzy mówią jakoś dziwnie i nie potrafią się zachować. Okazuje się, że nie tylko my musimy zmagać się z takimi mitami. To samo przeżywają mieszkańcy północnej Francji, o których reszta Francji myśli jak o marginesie społecznym. „Jeszcze dalej niż Północ” stara się udowodnić, że to tylko pozory.
Philipe’owi Abramsowi (Kad Merad) marzy się przeniesienie na Lazurowe Wybrzeże. Właściwie nie marzy się to tak bardzo jemu, jak jego żonie – Julie Abrams (Zoé Félix), a on, jako dobry mąż, zrobi wszystko by uszczęśliwić swoją miłość. Ta przeprowadzka, mogłaby zmienić wszystko, a przede wszystkim jego rodzinne relacje. Jako kierownik poczty w Prowansji ma możliwość przeniesienia do placówki nad morzem. Jednak tę posadę zabiera mu sprzed nosa niepełnosprawny. Philipe postanawia udać, że on również jest chory, tak aby zwiększyć swoje szanse. Kiedy jednak wszystko wychodzi na jaw, Philipe zostaje przeniesiony. Niestety nie nad gorące Lazurowe Wybrzeże, a na północ...
Philipe szuka jakiś informacji o tym regionie, od osób które tam były. Słyszy coraz gorsze wiadomości, a ciągle przypomina sobie, że będzie musiał spędzić tam DWA lata! Dowiaduje się on, że mieszkańcy Bergues(miasta do którego zostaje oddelegowany) są raczej ciemni, mówią dziwnym, niezrozumiałym językiem - „cheutimi”, a dzień zaczynają od alkoholu, na domiar złego, jedzą dziwny, śmierdzący ser. Mężczyzna jest przerażony i postanawia jechać sam, zostawiając żonę i dzieci w Prowansji. Na miejscu przygotowany jest on na najgorsze. Zabrał ze sobą jedynie ciepłe rzeczy, bo słyszał, że słońce tam wschodzi około południa. Okazuje się jednak, że wszystko jego podwładni są bardzo mili i gościnni, miasto wcale nie jest ciemne, ani szczególnie zimne, a ich języka wystarczy się nauczyć.
Film ten uderza w mentalność Francuzów, którzy północny kraniec kraju uważają za koniec świata. Nie jest to jednak żaden dramat, który opiera się na psychologii przeciętnego Francuza, a świetna komedia przy której nie tylko Francuzi mogą się bawić. Film nie jest przeładowany morałami, chodź w całym filmie jest ich trochę. Muszę przyznać, że scenarzyści (Alexandre Charlot, Franck Magnier, Dany Boon) wykonali kawał dobrej roboty wplatając te wskazówki do fabuły w tak nie narzucający się sposób.
Film idealny na letnie spotkania w gronie znajomych. Idealnie lekka, a przy tym niegłupia komedia odpowiednia dla każdego. Jest świetną promocjom dla miasta i całego regionu.

8/10 
 Kasia

piątek, 6 lipca 2012

O północy w Paryżu/ Midnight in Paris

Na początku, po raz kolejny, dziękuję za wszystkie komentarze... Nie spodziewałam się, że będzie ich aż tyle, a przede wszystkim, że będą takie miłe. Dziękuję też za dodawanie mnie do obserwowanych i ogólnie, ze tu zaglądacie, dziękuję za te ponad 750 wejść!

Dzisiejszy post, jest prawdopodobnie ostatnim przed moim wyjazdem. Dlatego zastanawiałam się nad jakimś ciekawym filmem, z którym mogłabym Was zostawić. A ponieważ jadę do Francji, pomyślałam o francuskim filmie albo filmie o Francji. W końcu wymyśliłam - "O północy w Paryżu"!
Tak w kwestii formalnej nie będzie mnie co najmniej przez najbliższe dwa tygodnie.

Jak można nie zakochać się w Paryżu nocą?

Każdy, kto chociaż raz był w Paryżu, zgodzi się ze mną, że to wymarzone miejsce do kręcenia filmów. Nic więc dziwnego, że po odwiedzeniu Londynu („Poznasz przystojnego bruneta”) i Barcelony („Vicky Cristina Barcelona”), Woody Allen wybrał się ze swoją ekipom właśnie tam. Stanowczo była to udana podróż, bo wrócił z niej ze wspaniałym filmem.
„Paryż najpiękniej wygląda w deszczu” – tak twierdzi główny bohater filmu, Gil (Owen Wilson). Czy to prawda? Przez większa część filmu nie jest nam dane się przekonać. Głównie przez narzeczoną Gila – Inez (Rachel McAdams), która nie widzi nic wspaniałego w chodzeniu w deszczu po Paryżu i moknięciu. Ta para wydaje się zupełnie do siebie nie pasować. On kocha Paryż, a dla niej to kolejne miasto, nic szczególnego. On nie lubi zatłoczonego LA, a ona je kocha. On chce zamieszkać w Paryżu, a ona nawet nie bierze tego pod uwagę. On chce być artystą, nie chce już dłużej pisać scenariuszy, bo tego nienawidzi. Gil chce zostać pisarzem i to takim przez duże „P”. Ona udaje, że to tylko taka jego zachcianka, przecież jako pisarz nie zarobi tyle, co jako scenarzysta. Można tak wyliczać w nieskończoność. Wielką zagadką pozostaje to, co ich połączyło.
Jednak główny bohater zauważa te różnice dopiero po przybyciu do Paryża. W tym mieście miłości, świeżo zaręczeni mają dopracować szczegóły ślubu i dalszego życia. Okazuje się, że nie jest to takie proste, skoro obydwoje chcę mieszkać w różnych miejscach, na różnych kontynentach. Wszystkiego dopełnia pojawienie się przyjaciela Inez – Paula (Michael Sheen). Ewidentnie widać, że między tą dwójką coś jest, tylko co?
Ale, jak na ironie, to właśnie jemu Gil zawdzięcza najwspanialszą przygodę życia. Kiedy pewnego wieczora Paul zabiera Inez na imprezę, Gil wybiera się na samotny spacer ulicami Paryża. Jednak nie zna on tego miasta tak bardzo jakby chciał i się gubi. Przystaje na pewnych schodach i bezradnie czeka. Kiedy dzwony wybijają północ nadjeżdża samochód. Wtedy wszystko się zmienia. Gil wsiada do samochodu, który zabiera go do jego wymarzonych czasów, do Paryża Hemingwaya, Fitzgeralda i Picassa! Wyobraźcie sobie jego zdziwienie kiedy staje oko w oko z Hemingwayem (Corey Stoll), który jest jego idolem, a to dopiero początek.
Woody Allen to stanowczo wspaniały reżyser, aktor i scenarzysta. Jeśli w to nie wierzycie, po obejrzeniu tego filmu uwierzycie! Wydaje się, że przenoszenie się w przeszłość, nie jest niczym nowym, ale w „O północy w Paryżu” nie mamy żadnej magicznej machiny, ani szalonych naukowców. Jest tylko postać i wyobraźnia. To coś czego, jeszcze nigdy nie widziałam w filmie.
Fabuła oparta jest na micie Złotego Wieku. Ludzie, którzy go wyznają uważają, że wszystko co najlepsze w kulturze już minęło. Okazuje się, że jest bardzo wielu takich ludzi. „O północy w Paryżu” pokazuje, że nie ma idealnej epoki, nie ma idealnego czasu, to wszystko nie istnieje, liczy się tylko tu i teraz. Nie możemy przecież całe życie myśleć o przeszłości. Allen ugodził w nasze ciągłe narzekania: „Jak kiedyś było cudownie”, „Jak ja bym chciał żyć w dawnych czasach”, „Jak bardzo chciałbym żyć gdzieś indziej”... Geniusz tego pomysłu widać w każdej scenie, w każdym kadrze. A nam, jako prostym widzom, pozostaje jedynie przyznanie w głowie: „Ja też marze, żeby żyć gdzieś indziej”.
Jednego jesteśmy pewni oglądając ten film – wszystko się może zdarzyć. Tylko, czy Gil jest w stanie żyć w dwóch czasach na raz.
Od razu widać, że Owen Wilson w roli Gila to kolejne alter ego Woody’ego. Nawet sposób gry Owena do złudzenia przypomina ten pokazywany przez Allena. W tej roli ujmuje szczerość i nieporadność bohatera. Ale według mnie prawdziwym talentem wykazali się charakteryzatorzy. Wszystkie znane postacie, takie jak: Hemingway, Salvador Dali, czy Picasso, zostali genialnie pokazani i kiedy spojrzymy na ich zdjęcia w internecie, są właściwie identyczni. Swoje zrobiły też piękne plenery i niesamowita magia otoczenia. To wspaniałe jak Woody to uchwycił.
Uważam, że film jest świetny, choć bez wyraźnej akcji, to wciąga. „O północy w Paryżu” to piękna bajka, którą można oglądać w nieskończoność i chodź, ani się przy niej nie płacze, ani szczególnie nie wybucha śmiechem, to jest naprawdę genialna. Może właśnie przez to, że subtelna:D


10/10
 Kasia

wtorek, 3 lipca 2012

Bez mojej zgody/My sister's keeper

Jeszcze raz dziękuję za wszystkie komentarze... To one dodają mi motywacji do pisania recenzji. Dziękuję też za dodawanie do obserwowanych, bo to oznacza, że podoba się Wam mój blog.

Dzisiaj mam kolejny dramat, o który prosiliście w komentarzach. Do tej recenzji zabieram się od dwóch miesięcy, ale dzisiaj się spięłam i napisałam. Mam nadzieję, że się Wam spodoba.

Życie za życie


Co jest w stanie zrobić matka żeby uratować swoje dziecko? Wszystko? Czy jest w stanie poświęcić swoje drugie dziecko?
Film Nicka Cassavetesa to adaptacja książki Jodi Piscoult pod tym samym tytułem. Jest to coś więcej niż tylko historia chorej na białaczkę dziewczyny i jej zmagania z chorobą. Ten film to opowieść o każdym z członków tej rodziny z osobna i razem. Jest to film o miłości, poświęceniu, uporze w dążeniu do celu i samodzielności.
Już na samym początku Annie (Abigail Breslin) przedstawia nam w jaki sposób została „stworzona”. Annie nie urodziła się w wyniku planowania rodziny, ani nie była „wpadką” podczas jakieś imprezy, została starannie „przygotowana” przez lekarzy, tak aby być idealnym dawcą dla swojej starszej siostry chorej na białaczkę – Kate(Sofia Vassilieva).
Dziewczyna od maleńkości była poddawana różnym zabiegom, tak aby podtrzymywać swoją siostrę przy życiu. Często te zabiegi były bardzo bolesne i ryzykowne dla Annie. Jednak, jako dziecko, nie miała nic do powiedzenia.
Pewnego dnia wszystko się zmieniło. Mała Annie poszła do prawnika i powiedziała mu, że chce wytoczyć proces swoim rodzicom.  Na początku prawnik - Campbell Alexander (Alec Baldwin) nie traktuje jej na serio, ale później przyjmuje jej propozycje i zaczyna się proces.
To co na pewno można powiedzieć o rodzicach Annie, Kate i Jessie’ego to to, że nigdy się nie poddają. Dla chorej córki poświęcają wszystko, szczególnie poświęciła się matka – Sara (Cameron Diaz). Kobieta rzuciła pracę i wszystko co lubiła. Niestety rodzice poświęcili też resztę dzieci, chodź Jessie’ego nie dosłownie.
Bardzo dobitnie pokazane jest to kiedy Jessie wraca za późno do domu. Jest przekonany, że dostanie szlaban albo coś w tym stylu. Jednak kiedy wchodzi do domu, okazuje się, że  rodzice nawet nie zauważyli, że go nie było. To samo było kiedy rodzice prawie przeoczyli to, że Jessie ma Dysleksje. Kate czuje się winna, że jej rodzeństwo ucieka rodzicom, przez jej chorobę.
Nick Cassavetes znany jest głównie z reżyserii „Pamiętnika”, było to jego wspaniałe, wzruszające dziecko, które podobało się właściwie wszystkim. „Bez mojej zgody” jest równie piękne, jednak znacznie bardziej poważne dzieło i stanowczo udane, pokusiłabym się nawet o to, że jest to lepsze dzieło. Ciekawym zabiegiem jest opowiadanie tej historii przez różnych ludzi. Zaczyna Annie, a później włączają się inne postacie. To nadaje delikatności i subtelności tej opowieści.
Abigail Breslin jest idealną odtwórczynią roli Annie. Dziewczyna mimo bardzo młodego wieku, udźwignęła tą bardzo trudną rolę i zrobiła to po mistrzowsku. Była tu bardzo autentyczna i świetnie grała emocjami widza. To pokazuje jak dobrą jest aktorką. Zresztą wszyscy się świetnie spisali. Wymienić powinnam jeszcze Sofia’e Vassilieva’e odtwórczynie roli Kate. Uważam, że spisała się ona równie dobrze co jej filmowa siostra. Granie chorej dziewczyny jest naprawdę trudne, ale ona sobie z tym poradziła.
Ten film to stanowczo jeden z lepszych jakie widziałam. Pierwszy raz tak się spłakałam na filmie. Ale film nie tylko wzrusza nas emocjami, ale i skłania do przemyśleń natury etycznej. Zastanawiając się nad postępowaniem matki Kate musimy odpowiedzieć sobie na wiele pytań, na które nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Naprawdę gorąco polecam wszystkim.

10/10 a nawet 11/10
Kasia

niedziela, 1 lipca 2012

Ostatnia piosenka/Last song

Jak Wam minął pierwszy weekend wakacji? Mi bardzo dobrze. Chciałabym wam wszystkim podziękować za komentarze. Mam nadzieję, że dalej będziecie tak chętnie komentować moje recenzje. 
Ponieważ oficjalnie rozpoczęły się wakacje, postanowiłam napisać o jakimś przyjemnym, wakacyjnym filmie. Długo nic nie przychodziło mi do głowy, aż wymyśliłam - "Ostatnia piosenka" taki lekki film na wakacje. 

Wakacje z ojcem - najgorsze co mogło się przytrafić?

Powieści Nicholasa Sparksa sprzedają się świetnie na całym świecie. Nic więc dziwnego, że tak chętnie sięgają po nie filmowcy. Filmy te rozchodzą się często nawet lepiej niż książki, więc jest po co się męczyć. Pomimo, że wszystkie  kończą się podobnie i ogólnie są bardzo do siebie zbliżone, to kobiety (i nie tylko) biegną do kin na kolejną odsłonę Sparksa.
Tym razem Sparks napisał książkę od razu pod film, co dziwniejsze pisał ją pod konkretną gwiazdę – Miley Cyrus. Jak sam mówi (w swojej książce) główną bohaterkę książki kreował dla tej młodej gwiazdy Disneya podczas mieszkania u rodziny Cyrus, dowiadujemy się też, że gwiazda miała duży wpływ na bohaterkę. Nic więc dziwnego, że Ronnie jest utalentowaną muzycznie i zbuntowaną nastolatką.
Fabuła „Ostatniej piosenki”, podobnie do innych ekranizacji książek Sparksa, jest niezbyt skomplikowana. Ronnie, która nienawidzi swojego ojca za to, że porzucił rodzinę i zamieszkał w domku na plaży, musi do niego przyjechać na wakacje. Od pierwszej sceny widzimy, że jest z tego bardzo niezadowolona, w przeciwieństwie do swojego brata, Jonaha Millera (Bobby Coleman), który jest przeszczęśliwy. Ronnie jest wściekła nie tylko na ojca, ale i na matkę, która kazała jej tu przyjechać. Żeby pokazać swoje niezadowolenie zbuntowana nastolatka już pierwszego dnia ucieka od ojca, żeby włóczyć się po mieście.
Jak to często bywa, w takich filmach, buntowniczka zostaje oblana jogurtem przez przystojnego Willa Blakelee'a (Liam Hemsworth). Oczywiście zakochują się oni w sobie. Chodź wcale nie od pierwszego wejrzenia. Mur, który wybudowała wokół siebie Ronnie nie jest łatwo zburzyć, czy uda się to Willowi? Pewnie sami już znacie odpowiedź, ale ja Wam jej nie podam. Sparks, który jest też autorem scenariusza, skupił się trochę bardziej na relacjach Ronnie z ojcem. Okazuje się, że w ich rodzinie jest więcej tajemnic, niż może się wydawać. Dowiadujemy się na przykład, że Ronnie jest bardzo dobrze gra na pianinie, ma to po ojcu. Jednak porzuciła grę, kiedy zostawił ich ojciec, a on bał się grać przy niej.
W trakcie filmu widzimy niesamowitą zmianę w Ronnie. A właściwie powinniśmy widzieć, gdyby nie to, że Miley nie potrafi jej pokazać. Zatrudnienie jej miało pewnie przyciągnąć do filmu dzieci, które wychowywały się na serialu „Hannah Montana”. Uważam, że nie był to jednak dobry wybór, bo oprócz tego, że umie ona śpiewać, zupełnie nie umie grać, co pokazała w tej ekranizacji.
Nie będę was oszukiwać, że jest to górnolotny dramat o życiu codziennym, bo tak nie jest. „Ostatnia piosenka” to piękna bajka o księżniczce z Nowego Jorku i księciu z małego miasteczka. Piękna, ale bajka. Oczywiście główni bohaterowi są dobrzy i ogólnie wspaniali, pomimo ich wybryków. Nieważne jak banalnie to brzmi, za to właśnie kochamy książki Sparksa.
Muszę jednak przyznać, że film mnie trochę rozczarował. Po przeczytaniu „Ostatniej piosenki” oczekiwałam fajnego filmu, a wydał mi się on bardzo uproszczony. Może to za sprawą aktorów grających główne role, ale uważam, że nie wykorzystano potencjału powieści.
Ogólnie film jest niewymagającą zbyt intensywnego myślenia historią, którą nadaje się na gorące, letnie dni. Nienależny się przed nim nastawiać na super aktorstwo, czy ogólnie na najwspanialszy film świat, bo taki na pewno nie jest. Jeśli już się decydujemy go obejrzeć, pomyślmy, że będzie to przesłodzone love story, a znajdziemy w nim sporo pozytywów. 

   6/10
Kasia

środa, 27 czerwca 2012

Przebudzenie/Awake



Pod narkozą, a boli

Nikt nie lubi przebywać w szpitalu, szczególnie kiedy ma się poddać operacji. Każdego rodzaju zabieg to wielkie zmartwień dla nas i naszej rodziny. Dlatego tym bardziej chcemy, żeby operował nas najlepszy chirurg jakiego jesteśmy w stanie załatwić. A kto może być lepszy niż nasz przyjaciel, zwłaszcza jeśli uratował nam już raz życie? Odpowiedź wydaje się oczywista - nikt, czy aby na pewno?
Clay Beresford(Hayden Christensen) prowadzi na pozór wspaniałe życie. Jest młody, przystojny, ma piękną żonę i kochającą matkę, a na dodatek zarządza świetnie prosperującą firmą, czego chcieć więcej? Odpowiedź jest prosta zdrowia i właśnie tego mu brakuje. Chłopak ma poważną wadę serca, a jego jedną nadzieją jest przeszczep. Najgorsze jest to, że jego grupa krwi jest bardzo rzadka. Przez to poszukiwanie jest bardzo utrudnione, prawie nie możliwe do znalezienia. Jednak pewnego dnia zdarza się cud, po szybkim i tajnym ślubie z  Sam Lockwood(Jessica Alba), dostaje on wiadomość, że jest dla niego serce.
Oczywiście postanawia się on oddać pod nóż swojego przyjaciela, który tak się składa jest chirurgiem. Zupełnie nie słucha swojej matki, która stanowczo mu to odradza.  Dr Jack Harper(Terrence Howard) podejmuje się zoperowania kolegi, oczywiście zabieg odbywa się pod narkozą. Niestety Clay odkrywa, że pomimo podania jej on nadal jest przytomny i czuje wszystko co mu się robi. Brzmi to pewnie jak zupełna fikcja wymyślona na potrzeby filmu, ale wcale tak nie jest. Chłopak nie może nic zrobić, poruszyć się ani krzyknąć, ale odczuwa każde cięcie skalpela. Jest jakby sparaliżowany, ale widzi i słyszy wszystko. Co jeszcze stanie się podczas tej operacji? Tego nie zdradzę, ale zapewniam, że będzie ciekawie.
Okazuje się, że przypadek Claya nie jest odosobniony. Na samym początku filmu dowiadujemy się, że 30 tysięcy ludzi, na 21 milionów poddających się narkozie w Stanach Zjednoczonych, doświadcza tego zjawiska. To mało, czy dużo trudno określić, jednak jest to punkt zaczepienia, do naprawdę świetnie zapowiadającego się filmu.
Wśród aktorów na szczególne uznanie zasługuje Terrence Howard, który był bardzo przekonujący jako lekarz i przyjaciel głównego bohatera. Wybranie Haydena Christensena do roli Claya mogło okazać się bardzo złą decyzją, na szczęście tak się nie stało. Nie pokazał on może nic niesamowitego, w swojej grze aktorskiej, ale wydawał się obsadzonym na dobrym miejscu. Pomimo, że wiele widzów widziało w nim ciągle Anakina z "Gwiezdnych Wojen", to mi osobiście to szczególnie nie przeszkadzało. Jessicy Alby, która zagrała trochę inną rolę niż wszyscy się spodziewają, również pokazała klasę. Na pochwałę zasługuje też scenariusz w którym właściwie każde słowo interpretujemy na początku inaczej, a dopiero później zdajemy sobie sprawę z prawdziwych intencji postaci. Za to na pewno należą się brawa autorowi i jednocześnie reżyserowi Joby’owi Haroldowi.
Wydaje mi się, że reżyser nie przesadził mówiąc, że „Przebudzenie” będzie dla chirurgii tym, czym dla pływania w oceanie były „Szczęki”. Jestem przekonana, że po obejrzeniu tego filmu, każdy z widzów, który będzie musiał znaleźć się na sali operacyjnej ucieknie z niej z krzykiem, a przynajmniej będzie się panicznie bał narkozy i za każdym razem kiedy o niej pomyśli przejdą go ciarki. Szczególnie kiedy zda sobie sprawę, że to co przydarzyło się Clay’owi może przydarzyć się też jemu.
„Przebudzenie” ma na pewno potencjał i jest bardzo dobrym debiutem reżyserskim, ale trochę mu brakuje do naprawdę świetnych thrillerów. Miejscami bywa nudny i zbyt ciągnący się. Fabuła wydaje się czasami przekombinowana, a przez to mniej wiarygodna. Jednak świadomość, że to co przedstawia, może przydarzyć się też nam nadaje jej smaczku. Naprawdę dobrze życzę reżyserowi, ale na jego kolejne filmy musimy poczekać jeszcze rok.
Sami powinniście podjąć decyzję czy obejrzeć ten film, bo trauma zostaje na całe życie. Odradzam to szczególnie jeśli w najbliższej przeszłości Wy albo ktoś Wam bliski ma mieć operacje. Ale przecież lubimy się bać...
7/10
Kasia

wtorek, 26 czerwca 2012

Siedem dusz/Seven Pounds


"W ciągu siedmiu dni Bóg stworzył świat..."


„Siedem dusz” to film o którym ciężko powiedzieć cokolwiek nie zdradzając całej fabuły. Dlatego tak trudno jest go recenzować. Nawet zwiastuny zostały okrojone tak, żeby nie pokazać nam zbyt dużo. Wiemy tylko, że Will musi komuś pomóc, dokładnie siedmiu osobom, dlaczego akurat siedmiu?
W ciągu siedmiu dni Bóg stworzył świat, a w ciągu siedmiu sekund ja zniszczyłem mój", takie słowa słyszymy na samym początku. Wprowadza nas to w poważny nastrój, który towarzyszy nam do końca. W tym jednym zdaniu zawarta jest też tajemnica głównego bohatera. Skoro on zniszczył swój świat, to w jaki sposób?
Wszystko zaczyna się bardzo zachęcającą sceną. Ben Thomas(Will Smith) dzwoni pod 911, żeby wezwać karetkę do samobójcy, później okazuje się, że tym samobójcą jest on. Dlaczego zdecydował się na taki krok? Czy naprawdę się zabije? W jaki sposób? Początek zostawia w nas wiele pytań. Po takim wstępie może być już tylko lepiej.  
Cały film opiera się na retrospekcjach z życia Bena. Dowiadujemy się, że chce on odkupić swoje winy, naprawiając życie innych. Wyjaśnia się też zagadka siedmiu dusz. Tylko w jaki sposób jest w stanie pomóc osobom kalekim, biednym lub chorym? Tego nie zdradzę, ale sama nie spodziewałam się takiego zakończenia. Powiem wam tylko tyle, że Ben spowodował wypadek w którym zginęła jego żona i dziecko, to chyba wystarczający powód, żeby strać się naprawić życie innych.
„Siedem dusz” to kolejny film Gabriela Muccino, przy którym współpracował z Willem Smithem. Nikogo to pewnie nie dziwi, skoro ich poprzedni film: „W pogoni za szczęściem” zebrał bardzo dobre opinie wśród widzów. Z tym nie jest inaczej. Chodź nie jest to film akcji, utrzymuje widza przed telewizorem przez dwie godziny, w ciągłym napięciu. Starając się nie oderwać wzroku od ekranu, aby nie umknął mu żadna scena, która mogłaby być tą najważniejszą. Fabuła wymaga ciągłego zaangażowania widza, liczy na jego emocjonalność i na pewno na długo zostaje w pamięci. Nie ma w niej też rzeczy przypadkowych, wszystko jest ważne.
Przy fabule należy wspomnieć, że jest to debiut Granta Nieporte’a jako scenarzysty filmowego. Ten telewizyjny autor postanowił spróbować swoich sił w świecie filmu i debiut okazał się bardzo udany. Szkoda tylko, że od tego czasu nie napisał, żadnego innego scenariusza, który zostałby zekranizowany.
Film, nie byłby tak dobry, gdyby nie aktor, grający głównego bohatera. Will Smith, który już nie raz udowodnił nam, że świetnie czuje się w dramacie i tu pokazał swój kunszt. Oglądając go w tej roli jesteśmy w stanie poczuć wszystkie emocje, które targają jego bohaterem. Nie musi przy tym robić przerysowanych min, czy gestów. Moim zdaniem jest to jego kolejna, genialna kreacja.
Po tym filmie nie powinniśmy się spodziewać cudów. Jedni zakochają się w nim, inni go znienawidzą, ale na pewno zostanie w pamięci na bardzo długo. Ta produkcja przywraca wiarę w ludzi, w ich uczynność i empatię. A przede wszystkim wzrusza, więc chusteczki to obowiązkowa rzecz w jaką trzeba się zaopatrzyć przed włączeniem filmu. Po wyłączeniu filmu, aż chce się komuś pomóc.

 8/10
Kasia


niedziela, 17 czerwca 2012

Twój na zawsze/Remember me


Zbuntowany i dziewczyna po przejściach...


„Twój na zawsze” to znacznie więcej niż pusta historia miłosna, jest czymś więcej niż to czego się po nim spodziewałam. Ale najpierw musicie zapomnieć o wszystkim, co myślicie, że wiecie o tym filmie i o wszystkim, co myślicie o Robercie Pattinsonie. Zapomnijcie, że znacie go jako wampira i dajcie się ponieść tej historii.
Mała dziewczynka stoi z mamą na stacji. Jest ciemno i pusto. Nagle pojawia się dwóch nastolatków, jeden zastrzela jej matkę. Jeśli to jest pierwsza scena to następne mogą być już tylko lepsze.
Tyler (Robert Pattinson) ma skłonność do wpadania w kłopoty. Pewnego dnia wdaje się w bójkę. Surowy policjant, który zjawia się na miejscu nie chce mu odpuścić i zabiera go na komisariat mimo, że Tyler nic właściwie nie zrobił. Kiedy ojciec (Pierce Brosnan) wyciąga go z więzienia, chłopak jest wściekły na funkcjonariusza. Na swojej drodze spotyka jego córkę, Ally (Emilie de Ravin). Chłopak postanawia ją uwieść i w ten sposób zemścić się za swoje krzywdy.
Sama fabuła wydaje się prosta, ale taka wcale nie jest. W miarę jak rozwija się film dowiadujemy się coraz więcej rzeczy. Okazuje się, że Ally to właśnie ta mała dziewczynka ze stacji, która nie może dogadać się z ojcem, po stracie matki. Tyler ma podobny problem, nie może poukładać sobie życia po samobójstwie jego brata. Nie pomagają mu w tym rodzice, którzy po tym wydarzeniu rozwodzą się i nie zajmują się swoim synem. Przez to wszystko stara się on odciąć od nich jak najbardziej się da. Pomimo, że jego ojciec jest wystarczająco bogaty żeby zapewnić mu wspaniałe życie, Tyler mieszka w małym mieszkanku z kolegom. Widać, że obydwoje są bardzo zagubieni i to ich zbliża. Każde z nich czuje, jakby nikt nie był w stanie ich zrozumieć. Tylko, czy to wystarczy aby zaniechać zemsty i być razem na zawsze?
Idąc na film z Robertem nikt nie spodziewał się ambitnej historii. Kiedy przeczytałam hasło promujące film: „miłość może być wieczna”, pomyślałam: wampir. Byłam przekonana, że nawet jeśli to nie opowieść o przystojnym wampirze, to na pewno nudne love story. Cieszę się, że okazało się zupełnie odwrotnie.
Trzeba przyznać, że Rob idealnie nadawał się do tej roli. Oderwany od rzeczywistości, odpalający papierosa za papierosem, wybijający szyby i kłócący się z ojcem chłopak to stanowczo to, czego mu trzeba było. W tym filmie miał okazję pokazać trochę inną twarz, nie musiał być cudowny i idealny. Był zupełnym przeciwieństwem Edwarda (głównego bohatera „Sagi: Zmierzch”). 
To co w tym filmie porusza to prawda, która aż bije z ekranu. Historia wydaje się tak prawdopodobna, że dziwi, że nie wydarzyła się naprawdę. Chodź chyba najbardziej poruszające jest zakończenie. Oglądając film nikt się go zapewne nie spodziewał.
Wydaje mi się, że ten film to największe zaskoczenie dla wszystkich fanów i anty-fanów Roberta Pattinsona, który pokazał że umie grać. To kolejny przykład, że nie należy oceniać filmu po aktorach. Czasami warto się przełamać i obejrzeć, coś co może okazać się wspaniałą i wzruszającą historią. Nawet jeśli na taką nie wygląda. 

10/10

Kasia

piątek, 8 czerwca 2012

Królewna Śnieżka i Łowca/ Snow White and the Huntsman


"Lustereczko powiedz przecie, kto najgorzej gra na świecie?"

Czy można bardziej zniszczyć bajkę, niż zrobiono to w „Alicji w Krainie Czarów” w reżyserii Tima Bartona? Myślałam, że nie. Dzisiaj zrozumiałam, że można…
„Królewna Śnieżka” to przepiękna bajka braci Grimm. Znają ją właściwie wszyscy, chodź niekoniecznie w oryginalnej wersji. Myślę jednak, że wersji przedstawionej w „Królewnie Śnieżce i Łowcy”, nie zna nikt i moim zdaniem, nie przypadnie ona nikomu do gustu.
Mroczne filmy to od jakiegoś czasu norma, dlatego wcale nie dziwi mnie, że kolejny jest utrzymany w tej konwencji. Trzeba przyznać, że pod względem efektów specjalnych i ogólnie efektów, jest on zrobiony wspaniale. Mamy ciekawe rozwiązania w wersji 2D, co warto podkreślić, bo ostatnio wszystko jest w 3D. Jednak są to jedne z nielicznych plusów całego filmu.
Zmienianie tak znanej baśni jest bardzo ryzykowne. Szczególnie, że niecałe dwa miesiące wcześniej, wyszedł film „Mirror Mirror”, który przypomniał nam jaka to wspaniała bajka. Tym bardziej zdziwiło mnie, że do kin wchodzi kolejny film o Królewnie Śnieżce, zastanawiałam się, co mogą zrobić scenarzyści, żeby jakoś odróżnić te dwie produkcje.
Cała fabuła oscyluje wokół kobiecej zazdrości. Zła królowa dla której najważniejsza jest uroda, okręca sobie sprawiedliwego króla wokół palca, tylko po to, żeby bez wahania go uśmiercić. Ale czego się nie robi dlatego, żeby zostać na zawsze piękną i młodą? Okazuje się, że jest sposób na urodę: serce bladej dziewczyny o kruczoczarnych włosach. Królowa wysyła Łowcę, żeby znalazł Śnieżkę, a on...no właśnie...on nie wydaje jej królowej. Dlaczego? Bo jest cudownym człowiekiem, dla którego ważne jest życie innych ludzi. 
Tworząc film oparty na bajce i skierowany do starszej publiczności niż dzieciaki ze Szkoły Podstawowej, nie można się sztywno trzymać cukierkowej wersji. Tą myśl na pewno wzięli sobie głęboko do serca scenarzyści: Evan Daugherty, Hossein Amini, John Lee Hancock oraz reżyser. Postanowili wziąć motywy ze wszystkich znanych filmów dla młodzieży i stworzyć z nich jedno dzieło. W ten sposób ostatnia bitwa kojarzy się jednoznacznie z „Narnią” kiedy to Piotr (William Moseley), nota bene na takim samym koniu jak Kristen Seward, atakował armię Królowej Śniegu, tak jak ona atakowała zamek Królowej Ravenny (Charlize Theron). Niewiedomo po co w pewnym momencie pojawił się dziwny Jeleń, którego rola miała być chyab równie ważna jak Aslana w „Narnii”. Początkowa bitwa kojarzyła się widzą z „Władcą Pierścieni”, do tego stopnia, że na sali słyszałam jak rozmawiają o zabijaniu Orków i tytułowym pierścieniu, który zaraz powinien się pojawić.
Wszystkie te mieszanie wątków i wprowadzanie różnych niepotrzebnych postaci sprawiło, że film był miejscami nużący. A przede wszystkim przekombinowany. Za dużo chciano na raz. Widać w nim też brak doświadczenia reżysera. Akcenty rozłożone są bardzo nierównomiernie, dlatego bardzo trudno jest wytrzymać te dwie godziny na sali kinowej. 
Oczywiście oglądalność mieli zapewnioną od początku. Zatrudnienie takich gwiazd jak Chris Hamsword, którego osobiście uwielbiam, czy Charlize Theron i oczywiście najbardziej przyciągającą „Zmierzchową” młodzież: Kristen Steward, od początku gwarantowało zysk. Szkoda tylko, że nie przemyśleli tego wyboru.
Oglądanie przez dwie godziny jednej miny Kristen i tych jej otwartych wiecznie ust, naprawdę nie jest wciągające. Szczególnie kiedy jej twarz powinna coś wyrażać. Trzeba jednak przyznać, że PRAWDZIWE gwiazdy spisały się naprawdę dobrze, chodź nie były wstanie uratować tej produkcji. Charlize Theron sama podkreślała w wywiadach, że bardzo chciała zagrać czarny charakter i było to widać. W roli złej królowej czuła się i wyglądała naprawdę wspaniale. Byłam pod wrazeniem emocji jakie wyzwala, szczególnie w odniesieniu do nie wyzwalającej rzadnych emocji Kristen ‘wiecznie otwaret usta’ Stewart.  Niezgorzej spisywał się tytułowy Łowca (Chris Hamsworth). Chodź zupełnie nie rozumiem, pomysłu jakoby on miał być z Królewną Śnieżką. Jeśli mieli taki pomysł mogli wybrać starszą aktorkę lub młodszego aktora.
Pod koniec filmu cała publiczność śmiała się nawet z bardzo poważnych scen. Jeśli potraktować ten film w kategorii pastiszu nad baśnią, to jest ona naprawdę świetny.  Gdyby nie muzyka, która bardzo mi się podobał i Chris Hemsworth w roli Łowcy film nie dostałby ode mnie więcej niż 1, ale ze względu na niego i muzykę oceniam go na 3. Producenci już zapowiedzieli drugą część, zobaczymy, czy i tym razem tyle ludzi przyciągnie nie umiejąca grać Stewart.

3/10
Kasia

sobota, 2 czerwca 2012

Muppety/ The Muppets

Dzień DZIECKA!!
Obudziłam się dziś rano, a na stole już leżała paczka specjalnie dla mnie. A w niej......MUPPETY! To znaczy DVD z Muppetami:) Od razu je włączyłam nie zwracając uwagi, że jest rano, a ja zaraz muszę wychodzić. Ale chyba za bardzo nakręciłam się na ten film, bo nie sprostał on moim oczekiwanią

Muppety – czas uratować teatr


 Reklamy zapowiadające nowy film Disneya zapewniały, że będzie to wielki powrót Muppetów. Szkoda, że tak się nie stało. Trzeba jednak przyznać, że potencjał był, pomysł odświeżenia, trochę już zapomnianych Muppetów przedni, a sama fabuła całkiem ciekawa. Co więc sprawiło, że film ten się nie udał?
W filmie widać przede wszystkim wpływ Disneya. Po obejrzeniu pierwszych scen pomyślałam jedno: „High School Musical”. Kiedy patrzyłam jak Jason Sigal i Amy Adams tańczą i śpiewają z tymi sztucznymi uśmiechami na twarzy, w stylu bohaterów wymienionego wyżej filmu, pomyślałam, że coś jest nie tak. Niestety ta myśl została ze mną do końca.
Przypomnienie o Muppetach było bardzo potrzebne, szczególnie osobą z mojego i młodszych pokoleń, które nie wychowywały się na Kermicie i Śwince Piggy. Obserwujemy jak sobie radzą (a właściwie: jak sobie NIE radzą) w dzisiejszym Show biznesie, z którego zostali wyparci. Upadły teatr w którym, te wspaniałe gwiazdy niegdyś występowały, teraz jest zupełnie zniszczony, nie wspominając już o wytwórni, która stała się  zupełną ruiną. Po blasku jaki roztaczały Muppety nic nie zostało: Kermit, który kiedyś był wspaniałym konferansjerem, teraz wycofał się z życia społecznego i ukrywa się w swojej wielkiej willi; Miś Fazi śpiewa do kotleta w podejrzanej spelunie; Zwierzak postanawia się wyluzować i osiągnąć wewnętrzny spokój, a Gonzales prowadzi świetnie prosperującą firmę z ceramiką łazienkową. Czy jest sposób, żeby ich drogi się jeszcze raz spotkały?
Jest, wystarczy wierny fan i wspólny cel – uratować Teatr. Tym wielkim fanem okazuje się  Walter, który jest bardzo skromny i nieśmiały, cały czas stara się znaleźć swoje miejsce na Ziemi. Dla niego Muppet Show jest całym światem. Nie ma nic ważniejszego niż oni, bo dzięki nim czuje, że gdzieś pasuje. 
Razem ze swoim bratem Garym (Jason Segal) i jego dziewczyną Mary (Amy Adams) wyrusza w wielką podróż do Kalifornii. Na miejscu dowiaduje się o niecnym planie Texa Richmana (Chris Cooper). Wie, że musi ratować teatr, który tyle dla niego znaczy, a może to zrobić tylko z pomocom Kermita i jego paczki. Trzeba zebrać dziesięć milionów dolarów! Jednak czy połączone siły Waltera, Muppetów, Garego i Mary, wystarczą aby uratować to miejsce?
Moim zdaniem tak zakrojona historia mogła być bardzo ciekawa. Pokazanie jak Muppety łączą się w trudnych chwilach, jak pomagają sobie nawzajem, jak Kermit odkrywa co jest naprawdę ważne. Film mógł być naprawdę super, gdyby nie to, że psują go słabe występy taneczno-wokalne i bardzo często nieudane żarty. I nawet Świnka Piggy, która osobiście uwielbiam, nie jest w stanie tego uratować.
Oczywiście, wszystko można zgonić na polski dubbing. Ale nie tędy droga. Te sztuczne uśmiech i ogólnie słabe dialogi, nie mówiąc już o żartach, otrzymaliśmy od samych anglojęzycznych twórców. Polski dubbing starał się jak mógł, ale co można zrobić, kiedy to tekst źródłowy jest po prostu nie śmieszny?
Jedyne co jest naprawdę dobrego w tym filmie to…Świnka Piggy. Po rozpadnięciu się zespołu tylko jej, tak naprawdę, udało się pozostać na szczycie. Znalazła świetną pracę we Francuskim Vouge’u. Jednak jej serce ciągle pragnie, tylko jednego – Kermita. Kermit też byłby świetny, gdyby nie…jego głos. Który jest strasznie piskliwy.
Bardzo żałuję, że film w reżyserii Jamesa Bobina okazał się tak słaby. Występy, często gorsze od tych w  High School Musical, a gra aktorska Amy i Jasona niezbyt wysokich lotów. Wydaje mi się, że głównym problemem tego filmu jest brak okreslnej grupy do której miał on trafić. Na pewno nie jest to wielki powrót Muppetów, a szkoda, bo są oni naprawdę świetni. 

5/10
Kasia:)

poniedziałek, 28 maja 2012

Most do Terabithii/Bridge to Terabithia


Lepszy świat

Szufladkowanie filmów jest bardzo proste. W kinach, kiedy widzimy, że coś jest dubbingowane zakładamy, że jest dla dzieci i zwyczajnie nie idziemy na to, bo będą się z nas śmiać, bo „na pewno” będzie nudne, bo po prostu dla dzieci. Szkoda, bo czasami przed nosem, może nam przemknąć bardzo ciekawy film.
Tak właśnie jest z „Most do Therabitii”. Nie dajmy się zwieść temu, że jest dubbingowany i o dzieciach, chodź po obejrzeniu pierwszych scen, może się nam wydawać, że będzie to typowe kino familijne, poczekajmy, a okaże się, że jest to naprawdę wspaniała historia. Idealna dla wszystkich, którzy poszukują w filmach śmiechu, wzruszeń i naprawdę ciekawych doznań.
Fabuła filmu na pierwszy rzut oka jest bardzo prosta, opiera się na roli dwojga nastolatków, biednego i wyeliminowanego przez rówieśników Jesse (Josh Hutcherson) oraz trochę zadziornej i odstającej od reszty, nowej uczennicy Leslie (AnnaSophia Robb). Marzeniem chłopca jest wygrać wyścigi w szkole i kiedy jest już prawie na mecie, wyprzedza go dziewczyna. Tak właśnie poznają się nasi bohaterowie. Jak to często się zdarza w filmach „dla dzieci” Jesse i Leslie zaprzyjaźniają się.
Pewnego dnia odkrywają magiczną krainę ukrytą w lesie, niedaleko ich domów. Krainę tą nazywają Therabitiom i chodź jest ona tylko wytworem ich wyobraźni, to dla nich staje się najważniejszą rzeczą na świecie. Okazuje się również wspaniałą odskocznią od realnego świata, od problemów, którym im, a w szczególności jemu, nie brakuje.
Oczywiście uciekanie do krainy marzeń nie jest czymś zupełnie nowym w kinematografii, ale ta z filmu Gabora Csupo jest naprawdę warta uwagi. Jest to opowieść bardzo szczera i prosta, zupełnie odmienna od dzisiejszych nurtów. To co bardzo przyciąga do tego filmu jest punkt widzenia z jakiego oglądamy film, a mianowicie z perspektywy dziecka, do której dodajemy swoją wrażliwość. Wydaje mi się, że efekt ten został osiągnięty dzięki młodym aktorom, którzy są bardzo autentyczni w swoich rolach. Nie są przerysowani, mają bardzo szczególne charaktery. Nie są też idealni i szczególnie piękni, są zwyczajni i właśnie ta zwyczajność jest w nich wspaniała.
Nawet dobrzy aktorzy sami nie stworzą wspaniałego filmu. Gdyby nie reżyser i jego doświadczenie z filmu nic by nie wyszło. Pierwszy raz od bardzo dawna widzimy, że nawet prosta historia, pokazana przez dobrego reżysera, może być zupełnie inna. Pokazanie filmu z perspektywy dziecka i ich wyimaginowanego świata, nie jest łatwe, jednak Gabor Csupo poradził z tym sobie świetnie. Sceny fantastyczne, które budują ten film, pozwalają nam poczuć coś czego szuka się w filmach, coś czego nie jestem w stanie nazwać. Kiedy to wiewiórki drzewa zmieniają się w trolle, a wiewiórki w potwory są bardzo dobrze zrobione, nie widać w nich tej okropnej sztuczności, jaką widzimy w większości fantastycznych filmów dla dzieci.
Szkoda, że o Joshu i AnnaSophia’e nic ostatnio nie słychać. W filmie obserwujemy niesamowity potencjał, jaki niewątpliwie mają w sobie. AnnaSophia napełnia ten film delikatnością, wiarą i pewnością siebie. Josh zagrał spokojną postać, która zupełnie nie pasuje do jego wieku. Razem tworzą wspaniały duet filmowy.
Podsumowując bardzo się cieszę, że ktoś podjął się ekranizacji tej książki. Bardzo dobrze, że nie zabrał się do tego nikt inny niż Gabor Csupo, który zrobił to genialnie. Rzadko mamy tak piękne filmy o przyjaźni, bólu i wyobraźni, pokazane w tak nienachalny sposób. Z tego filu powinna wyjść jedna nauka: nie oceniaj filmu po dubbingu.
 
8/10
Kasia

środa, 23 maja 2012

Hancock



(Anty)bohater z przyziemnymi problemami


Superbohaterowi kojarzą się nam z doskonałością. Widzimy w nich wzory do naśladowania. Altruiści, którzy zawsze stawiają dobro ludzi nad swoje, mają idealne obcisłe kostiumy i nienaganną fryzurę. Hancock jest zupełnie odmienny od nich. Po pierwsze jest zupełnie nowym superbohaterem. Nie pochodzi z żadnego komiksu, nikt go nie zna. Po drugie nie przypomina żadnego ze swoich poprzedników, nie ma super peleryny, ani ulizanej fryzury. Jedyne co łączy go ze znanymi nam bohaterami to supermoce.
 John Hancock(Will Smit) bardziej przypomina żula spod monopolowego niż bohatera. Jest alkoholikiem, śpi gdzie popadnie, wiecznie jest albo pijany, albo na kacu, czasami lubi komuś przyłożyć, czy obrzucić go stekiem wyzwisk, ale to właśnie sprawia, że jest taki autentyczny. Pomimo tych oczywistych wad, jego pomoc w Los Angeles przynosi więcej szkód niż korzyści. Dlatego w oczach mieszkańców jest raczej dupkiem (a on nienawidzi, kiedy ktoś się tak do niego zwraca). Większość z nich domaga się sprawiedliwości, bo nasz skacowany John naraża miasto na wielomilionowe straty. Oczywiście on ma to gdzieś, bo nikt mu nie podskoczy.
Ten antybohater, bo tak go należy nazywać, jest zakałą rodziny superbohaterów. Na szczęście dla Hancocka (na nieszczęście dla filmu), spotyka on fachowca od PR-u, Ray Embrey(Jason Bateman). Nie ma on jakiś szczególnych osiągnięć, ale bardzo angażuje się w swoją pracę. Chce wyciągnąć bohatera z dna i zmienić go w bohatera z jakiego będzie dumne całe Los Angeles, które na razie go nienawidzi. W ten sposób, chce spłacić dług, jaki ma u Hancocka za uratowanie życia. Relacja Ray – John jest bardzo skomplikowana. John przenika do rodziny Raya, poznaje jego żonę, syna, jednak od początku widzimy, że coś jest nie tak między Johnem, a Mary(Charlize Theron) żoną Raya… Tylko co dokładnie?
Na początku trzeba przyznać, że sam pomysł na film był bardzo fajny. Nareszcie mamy jakiegoś nowego i w całkiem przyziemnego bohatera. Nie jest on grzeczny, ani odpowiedzialny, jest taki realistyczny, nie lata po mieście przebrany za nietoperza, czy pająka, jest po prostu sobą. Tutaj trzeba przyznać, że Will Smith idealnie nadawał się do tej roli. Na ekranie widzimy radość z niszczenia, która wydaje się autentyczna. Poza tym Will pokazała nam już wielokrotnie, że jest świetnym aktorem, a tutaj mamy na to kolejny dowód. Szkoda tylko, że wraz z rozwojem akcji, reżyser każe mu wygłaszać coraz głupsze kwestie.
Po obejrzeniu zwiastunów tej produkcji oczekiwałam czegoś spektakularnego, innego niż reszta. Jeśli chodzi o bohatera to się nie zawiodłam, jednak trochę rozczarowała mnie fabuła. Temat został ujęty w dość typowy sposób. Oto zły bohatera, schodzi na ścieżkę dobra, dzięki wspaniałemu człowiekowi. Poza tym w filmie głównie liczą się efekty i jest ich tu całe mnóstwo, tak, że przyćmiewają wszystko inne. W tej produkcji widzimy próby wplecenia wątków dramatycznych, ale nie przykuwają one takiej uwagi jak wybuchy.
Film stanowczo polecam miłośnikom kina akcji, bo jest jej tu naprawdę sporo. „Bum i bam” występują właściwie w każdej scenie. Tym którzy szukają ambitnej historii…no, cóż, na pewno znajdziecie tutaj jakąś historię, jednak nie nazwałabym jej ambitną. Film ma potencjał, jednak widać w nim wpływy producentów liczących pieniądze, które zarobi ten film jeśli będzie grzeczniejszy niż miał być.
 7/10
Kasia

piątek, 18 maja 2012

Nazywam się Khan/My Name Is Khan

„Nazywam się Khan i nie jestem terrorystą”

Bollywood, kojarzy nam się z tańcem i kolorami, z niezbyt wymagającą fabułą. Jednak historie miłosne ze śpiewem i tańcem w tle nie są jedyną odsłoną tego kina. Jest tam też wiele dobrych dramatów traktujących, chociażby o koegzystencji Muzułmanów i Hindusów. „Nazywam się Khan” jest świetnym przykładem, że są to dobre filmy. W żadnym stopniu nie odstaje on od zachodnich dramatów, przy czym utrzymując tematykę bliską Indyjskiemu środowisku.
Rizvan Khan(Shah Rukh Khan), cierpiący na syndrom Aspergera, muzułmanin wyjeżdża z Indii do Ameryki, do swojego brata, który za oceanem robi karierę biznesową. Rizvan dostaje u niego pracę, staje się sprzedawcą kosmetyków i właśnie dzięki temu poznaje Mandira'e(Kajol). Mimo jego szczególnego zachowa ona też się w nim zakochuje. Od tego momentu wszystko w jego życiu zaczyna się układać: zaprzyjaźnia się w końcu z jej synem, z poprzedniego małżeństwa, zakłada dom, ma świetne życie. Tych dwoje dzieli tylko (albo aż) religia. Tu zawarty jest pewien problem wymieniony wcześniej: koegzystencja Muzułmanów i Hindusów. Bo jak wychowywać dziecko w dwóch wiarach jednocześnie? Udaje się im jednak pokonać tę barierę, a przynajmniej tak im się wydaje.
11 wrześnie 2001 – atak na World Trade Center.
Po tym dniu już nic nie wyglądało tak samo. Nagle Muzułmanie stają się terrorystami. Pomimo, że Rizvan nie miał z nimi nic wspólnego, wszyscy patrzą na niego jakby to co się stało, było jego winą. Kiedy gniew ludzi dosięga syna  Mandiry, uznaje ona, że musza to skończyć. Ze złości każe swojemu mężowi dotrzeć do prezydenta USA i powiedzieć mu że nie jest terrorystą.
Film naprawdę wciąga. Nie brakuje w nich też drastycznych scen, pokazujących sposób traktowania Muzułmanów w USA. Najbardziej zapada w pamięć scena na lotnisku. Kiedy Rizvan stoi w kolejce do odprawy i zaczyna się modlić po Arabsku. To wystarczający powód, dla pracowników lotniska do uznania go za terrorystę. Zabierają go na szczegółową kontrolę. Wyciągają wszystko z jego bagażu, a w na jego ciele przeszukują każdy centymetr. Jest to naprawdę okropne, że tak nie wiele potrzeba, żeby uznać kogoś terrorystą.
Film ten jest, moim zdaniem, bardzo ważny dla emigrantów Indyjskich i ogólnie Muzułmanów. Ale obejrzeć go powinni głównie ludzie, którzy mają uprzedzenia rasowe. Film ten udowadnia, że każdy jest takim samym człowiekiem. Muzułmanin nie równa się terrorysta.
Oczywiście nie ma filmów bez wad, w tym filmie też jest ich trochę, ale nie przekreślają one całego filmu. W filmie mamy dwóch prezydentów. Na początku jest on biały (co wszytskim od razu kojarzy się z Georgem Bushem), jednak na końcu widzimy ciemnoskórego prezydenta (chyba nie musze mówić z kim powinien się kojarzyć). Ma to oczywiście drugie dno, jeśli chodzi o równouprawnienie różnych ras ludzkich. Ciemnoskóry prezydent pokazuje, że świat się zmienia. W samej fabule też jest kilka błędów, jednakże nie chce ich uwypuklać, abyście mogli obejrzeć ten film patrząc na ogół nie na szczegół.

8/10
Kasia