poniedziałek, 30 lipca 2012

Jutro, jak wybuchnie wojna/ Tomorrow, when the war began

Jutro zacznie się wojna, co zrobisz?


Wojna, to coś o czym nie lubimy myśleć. Wiemy, że jest zła i przez to jeszcze bardziej ją odpychamy. Uczymy się o niej w szkole, znamy na pamięć daty jej rozpoczęcia i zakończenia, oglądamy o niej filmy. Ale myślenie o tym, że mogła by wybuchnąć w dzisiejszych czasach wydaje się abstrakcją. Nie jesteśmy na nią gotowi. Oni też nie byli...
Siedmioro nastolatków z Wirrawee postanawia zorganizować biwak. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że wybierają się do Piekła. Ale spokojnie, Piekło to nazwa miejsca ukrytego między górami, do którego, przed nimi, dotarła tylko jedna osoba.  Spędzają tam wspaniale czas na leniuchowaniu i zabawie. Ucieka im doroczny festyn, ale szczególnie się tym nie przejmują.
Jednak kiedy wracają wszystko się zmienia. Zauważają, że miasto jest opustoszone, a większość zwierząt nie żyje. Nie mają pojęcia, że Australie zajęły wrogie wojska azjatyckie i nikt nie jest w stanie im pomóc. Od tej chwili muszą walczyć sami.
„Jutro, jak wybuchnie wojna” to ekranizacja bestsellerowej powieści John Marsden. Sama czytałam tę powieść i muszę przyznać, że nie powaliłam mnie na kolana i od razu chciałam ją odłożyć, ale ona ma coś w sobie, coś co sprawia, że przeczytałam dwa tomy. Podobnie jest z filmem, który jest świetną ekranizacją. Film czasami trzyma w napięciu, czasami jest nam smutno, czasami jest słaby, ale przyjemnie się ogląda.
Ten film to również debiut reżyserski Stuarta Bettie’go, który dotąd pisał same scenariusze. Może się on pochwalić napisaniem scenariusza do „Australii”, „Zakładnika”, „Piratów z Karaibów”. Moim zdaniem to udany debiut, nie jakiś spektakularny, udany. Przez pierwsze 30 minut mamy typowy film dla nastolatków, którzy rozmawiają o swoich problemach sercowych, o szkole. Jednak kiedy nasi bohaterowie wychodzą z Piekła, wszystko się zmienia. Zaczyna się napięcie, czujemy klimat tego opustoszonego miasta. Mamy piękne widoki Australii, jak i dobrą muzykę. Na naszych oczach widzimy przemianę młodych ludzi w sprawnych wojowników.
Albo przynajmniej powinniśmy widzieć. Niestety aktorstwo stanowczo nie jest wysokich lotów. Jedynie kilka postaci wyraźnie wybijało się na tle reszty: Ellie (Caitlin Stasey) i Homer (Deniz Akdeniz). Tych dwoje to też główni przywódcy ich grupy, może dlatego są lepsi...
Ogólnie co do filmu mam mieszane uczucia, bo z jednej strony przyjemnie mi się oglądało go, przez te półtorej godziny, ale z drugiej widzę jego błędy. Jednak patrząc na to, że film kierowany jest to 13latek to chyba nie było tak źle. Z bólem przyznaje, że czekam na następną część.

6,5/10
Kasia

niedziela, 29 lipca 2012

Samsung Hope Relay

Hej!
Dzisiaj nie będę Wam przedstawiać kolejnej recenzji. Chciałabym Wam o czymś po prostu opowiedzieć i zachęcić do brania udziału. Od razu mówię, że NIE musicie na to wpłacać żadnych pieniędzy, a jedynie zacząć się ruszać!
Z okazji Igrzysk Olimpijskich w Londynie, Samsung stworzył specjalną aplikację, która nie tylko pozwala wam poznać historię Igrzysk. Samsung Hope Relay, to przede wszystkim sposób, aby pomóc dzieciom z SOS Wiosek Dziecięcych. Każdy przebyty przez Was kilometr Samsung zamienia w 1zł im więcej chodzicie, biegacie, czy ogólnie się ruszacie, tym więcej pieniędzy dla dzieci! Pieniądze te zostaną spożytkowawszy na wakacje dla dzieci z SOS Wiosek Dziecięcych.
Chciałabym zaznaczyć, że aplikacja jest bezpłatna, a chodzenie przecież nic nie kosztuje. Nie zrażajcie się też tym, że w aplikacji napisane jest coś o bieganiu, zwyczajne chodzenie wystarczy.
Żeby wziąć udział wystarczy GPS i dostęp do internetu. Mam nadzieję, że tak jak ja pomożecie.

Kasia
Stąd można ściągnąć aplikację:
(Ta "reklama" nie jest opłacona, robię to bo wierzę, że trzeba pomagać)
Rozpowszechniajcie informację o tej aplikacji na swoich blogach im nas więcej, tym więcej pieniędzy dla dzieci!

niedziela, 22 lipca 2012

Jeszcze dalej niż Północ/ Bienvenue chez les Ch'tis

Witam!
Już wróciłam. Mam dla Was sporą dawkę nowych filmów (jak obiecywałam). A ponieważ wróciłam z Francji, jak mogłabym nie napisać o jakimś Francuskim filmie? Myślę, że mało kto z Was go oglądał, a może właśnie on  zainspiruje Was do podróży do tego regionu?

Już gorzej być nie może...

Myślę, że większość Polaków chociaż raz w swoim życiu słyszała, że Polacy to pijacy, którzy mówią jakoś dziwnie i nie potrafią się zachować. Okazuje się, że nie tylko my musimy zmagać się z takimi mitami. To samo przeżywają mieszkańcy północnej Francji, o których reszta Francji myśli jak o marginesie społecznym. „Jeszcze dalej niż Północ” stara się udowodnić, że to tylko pozory.
Philipe’owi Abramsowi (Kad Merad) marzy się przeniesienie na Lazurowe Wybrzeże. Właściwie nie marzy się to tak bardzo jemu, jak jego żonie – Julie Abrams (Zoé Félix), a on, jako dobry mąż, zrobi wszystko by uszczęśliwić swoją miłość. Ta przeprowadzka, mogłaby zmienić wszystko, a przede wszystkim jego rodzinne relacje. Jako kierownik poczty w Prowansji ma możliwość przeniesienia do placówki nad morzem. Jednak tę posadę zabiera mu sprzed nosa niepełnosprawny. Philipe postanawia udać, że on również jest chory, tak aby zwiększyć swoje szanse. Kiedy jednak wszystko wychodzi na jaw, Philipe zostaje przeniesiony. Niestety nie nad gorące Lazurowe Wybrzeże, a na północ...
Philipe szuka jakiś informacji o tym regionie, od osób które tam były. Słyszy coraz gorsze wiadomości, a ciągle przypomina sobie, że będzie musiał spędzić tam DWA lata! Dowiaduje się on, że mieszkańcy Bergues(miasta do którego zostaje oddelegowany) są raczej ciemni, mówią dziwnym, niezrozumiałym językiem - „cheutimi”, a dzień zaczynają od alkoholu, na domiar złego, jedzą dziwny, śmierdzący ser. Mężczyzna jest przerażony i postanawia jechać sam, zostawiając żonę i dzieci w Prowansji. Na miejscu przygotowany jest on na najgorsze. Zabrał ze sobą jedynie ciepłe rzeczy, bo słyszał, że słońce tam wschodzi około południa. Okazuje się jednak, że wszystko jego podwładni są bardzo mili i gościnni, miasto wcale nie jest ciemne, ani szczególnie zimne, a ich języka wystarczy się nauczyć.
Film ten uderza w mentalność Francuzów, którzy północny kraniec kraju uważają za koniec świata. Nie jest to jednak żaden dramat, który opiera się na psychologii przeciętnego Francuza, a świetna komedia przy której nie tylko Francuzi mogą się bawić. Film nie jest przeładowany morałami, chodź w całym filmie jest ich trochę. Muszę przyznać, że scenarzyści (Alexandre Charlot, Franck Magnier, Dany Boon) wykonali kawał dobrej roboty wplatając te wskazówki do fabuły w tak nie narzucający się sposób.
Film idealny na letnie spotkania w gronie znajomych. Idealnie lekka, a przy tym niegłupia komedia odpowiednia dla każdego. Jest świetną promocjom dla miasta i całego regionu.

8/10 
 Kasia

piątek, 6 lipca 2012

O północy w Paryżu/ Midnight in Paris

Na początku, po raz kolejny, dziękuję za wszystkie komentarze... Nie spodziewałam się, że będzie ich aż tyle, a przede wszystkim, że będą takie miłe. Dziękuję też za dodawanie mnie do obserwowanych i ogólnie, ze tu zaglądacie, dziękuję za te ponad 750 wejść!

Dzisiejszy post, jest prawdopodobnie ostatnim przed moim wyjazdem. Dlatego zastanawiałam się nad jakimś ciekawym filmem, z którym mogłabym Was zostawić. A ponieważ jadę do Francji, pomyślałam o francuskim filmie albo filmie o Francji. W końcu wymyśliłam - "O północy w Paryżu"!
Tak w kwestii formalnej nie będzie mnie co najmniej przez najbliższe dwa tygodnie.

Jak można nie zakochać się w Paryżu nocą?

Każdy, kto chociaż raz był w Paryżu, zgodzi się ze mną, że to wymarzone miejsce do kręcenia filmów. Nic więc dziwnego, że po odwiedzeniu Londynu („Poznasz przystojnego bruneta”) i Barcelony („Vicky Cristina Barcelona”), Woody Allen wybrał się ze swoją ekipom właśnie tam. Stanowczo była to udana podróż, bo wrócił z niej ze wspaniałym filmem.
„Paryż najpiękniej wygląda w deszczu” – tak twierdzi główny bohater filmu, Gil (Owen Wilson). Czy to prawda? Przez większa część filmu nie jest nam dane się przekonać. Głównie przez narzeczoną Gila – Inez (Rachel McAdams), która nie widzi nic wspaniałego w chodzeniu w deszczu po Paryżu i moknięciu. Ta para wydaje się zupełnie do siebie nie pasować. On kocha Paryż, a dla niej to kolejne miasto, nic szczególnego. On nie lubi zatłoczonego LA, a ona je kocha. On chce zamieszkać w Paryżu, a ona nawet nie bierze tego pod uwagę. On chce być artystą, nie chce już dłużej pisać scenariuszy, bo tego nienawidzi. Gil chce zostać pisarzem i to takim przez duże „P”. Ona udaje, że to tylko taka jego zachcianka, przecież jako pisarz nie zarobi tyle, co jako scenarzysta. Można tak wyliczać w nieskończoność. Wielką zagadką pozostaje to, co ich połączyło.
Jednak główny bohater zauważa te różnice dopiero po przybyciu do Paryża. W tym mieście miłości, świeżo zaręczeni mają dopracować szczegóły ślubu i dalszego życia. Okazuje się, że nie jest to takie proste, skoro obydwoje chcę mieszkać w różnych miejscach, na różnych kontynentach. Wszystkiego dopełnia pojawienie się przyjaciela Inez – Paula (Michael Sheen). Ewidentnie widać, że między tą dwójką coś jest, tylko co?
Ale, jak na ironie, to właśnie jemu Gil zawdzięcza najwspanialszą przygodę życia. Kiedy pewnego wieczora Paul zabiera Inez na imprezę, Gil wybiera się na samotny spacer ulicami Paryża. Jednak nie zna on tego miasta tak bardzo jakby chciał i się gubi. Przystaje na pewnych schodach i bezradnie czeka. Kiedy dzwony wybijają północ nadjeżdża samochód. Wtedy wszystko się zmienia. Gil wsiada do samochodu, który zabiera go do jego wymarzonych czasów, do Paryża Hemingwaya, Fitzgeralda i Picassa! Wyobraźcie sobie jego zdziwienie kiedy staje oko w oko z Hemingwayem (Corey Stoll), który jest jego idolem, a to dopiero początek.
Woody Allen to stanowczo wspaniały reżyser, aktor i scenarzysta. Jeśli w to nie wierzycie, po obejrzeniu tego filmu uwierzycie! Wydaje się, że przenoszenie się w przeszłość, nie jest niczym nowym, ale w „O północy w Paryżu” nie mamy żadnej magicznej machiny, ani szalonych naukowców. Jest tylko postać i wyobraźnia. To coś czego, jeszcze nigdy nie widziałam w filmie.
Fabuła oparta jest na micie Złotego Wieku. Ludzie, którzy go wyznają uważają, że wszystko co najlepsze w kulturze już minęło. Okazuje się, że jest bardzo wielu takich ludzi. „O północy w Paryżu” pokazuje, że nie ma idealnej epoki, nie ma idealnego czasu, to wszystko nie istnieje, liczy się tylko tu i teraz. Nie możemy przecież całe życie myśleć o przeszłości. Allen ugodził w nasze ciągłe narzekania: „Jak kiedyś było cudownie”, „Jak ja bym chciał żyć w dawnych czasach”, „Jak bardzo chciałbym żyć gdzieś indziej”... Geniusz tego pomysłu widać w każdej scenie, w każdym kadrze. A nam, jako prostym widzom, pozostaje jedynie przyznanie w głowie: „Ja też marze, żeby żyć gdzieś indziej”.
Jednego jesteśmy pewni oglądając ten film – wszystko się może zdarzyć. Tylko, czy Gil jest w stanie żyć w dwóch czasach na raz.
Od razu widać, że Owen Wilson w roli Gila to kolejne alter ego Woody’ego. Nawet sposób gry Owena do złudzenia przypomina ten pokazywany przez Allena. W tej roli ujmuje szczerość i nieporadność bohatera. Ale według mnie prawdziwym talentem wykazali się charakteryzatorzy. Wszystkie znane postacie, takie jak: Hemingway, Salvador Dali, czy Picasso, zostali genialnie pokazani i kiedy spojrzymy na ich zdjęcia w internecie, są właściwie identyczni. Swoje zrobiły też piękne plenery i niesamowita magia otoczenia. To wspaniałe jak Woody to uchwycił.
Uważam, że film jest świetny, choć bez wyraźnej akcji, to wciąga. „O północy w Paryżu” to piękna bajka, którą można oglądać w nieskończoność i chodź, ani się przy niej nie płacze, ani szczególnie nie wybucha śmiechem, to jest naprawdę genialna. Może właśnie przez to, że subtelna:D


10/10
 Kasia

wtorek, 3 lipca 2012

Bez mojej zgody/My sister's keeper

Jeszcze raz dziękuję za wszystkie komentarze... To one dodają mi motywacji do pisania recenzji. Dziękuję też za dodawanie do obserwowanych, bo to oznacza, że podoba się Wam mój blog.

Dzisiaj mam kolejny dramat, o który prosiliście w komentarzach. Do tej recenzji zabieram się od dwóch miesięcy, ale dzisiaj się spięłam i napisałam. Mam nadzieję, że się Wam spodoba.

Życie za życie


Co jest w stanie zrobić matka żeby uratować swoje dziecko? Wszystko? Czy jest w stanie poświęcić swoje drugie dziecko?
Film Nicka Cassavetesa to adaptacja książki Jodi Piscoult pod tym samym tytułem. Jest to coś więcej niż tylko historia chorej na białaczkę dziewczyny i jej zmagania z chorobą. Ten film to opowieść o każdym z członków tej rodziny z osobna i razem. Jest to film o miłości, poświęceniu, uporze w dążeniu do celu i samodzielności.
Już na samym początku Annie (Abigail Breslin) przedstawia nam w jaki sposób została „stworzona”. Annie nie urodziła się w wyniku planowania rodziny, ani nie była „wpadką” podczas jakieś imprezy, została starannie „przygotowana” przez lekarzy, tak aby być idealnym dawcą dla swojej starszej siostry chorej na białaczkę – Kate(Sofia Vassilieva).
Dziewczyna od maleńkości była poddawana różnym zabiegom, tak aby podtrzymywać swoją siostrę przy życiu. Często te zabiegi były bardzo bolesne i ryzykowne dla Annie. Jednak, jako dziecko, nie miała nic do powiedzenia.
Pewnego dnia wszystko się zmieniło. Mała Annie poszła do prawnika i powiedziała mu, że chce wytoczyć proces swoim rodzicom.  Na początku prawnik - Campbell Alexander (Alec Baldwin) nie traktuje jej na serio, ale później przyjmuje jej propozycje i zaczyna się proces.
To co na pewno można powiedzieć o rodzicach Annie, Kate i Jessie’ego to to, że nigdy się nie poddają. Dla chorej córki poświęcają wszystko, szczególnie poświęciła się matka – Sara (Cameron Diaz). Kobieta rzuciła pracę i wszystko co lubiła. Niestety rodzice poświęcili też resztę dzieci, chodź Jessie’ego nie dosłownie.
Bardzo dobitnie pokazane jest to kiedy Jessie wraca za późno do domu. Jest przekonany, że dostanie szlaban albo coś w tym stylu. Jednak kiedy wchodzi do domu, okazuje się, że  rodzice nawet nie zauważyli, że go nie było. To samo było kiedy rodzice prawie przeoczyli to, że Jessie ma Dysleksje. Kate czuje się winna, że jej rodzeństwo ucieka rodzicom, przez jej chorobę.
Nick Cassavetes znany jest głównie z reżyserii „Pamiętnika”, było to jego wspaniałe, wzruszające dziecko, które podobało się właściwie wszystkim. „Bez mojej zgody” jest równie piękne, jednak znacznie bardziej poważne dzieło i stanowczo udane, pokusiłabym się nawet o to, że jest to lepsze dzieło. Ciekawym zabiegiem jest opowiadanie tej historii przez różnych ludzi. Zaczyna Annie, a później włączają się inne postacie. To nadaje delikatności i subtelności tej opowieści.
Abigail Breslin jest idealną odtwórczynią roli Annie. Dziewczyna mimo bardzo młodego wieku, udźwignęła tą bardzo trudną rolę i zrobiła to po mistrzowsku. Była tu bardzo autentyczna i świetnie grała emocjami widza. To pokazuje jak dobrą jest aktorką. Zresztą wszyscy się świetnie spisali. Wymienić powinnam jeszcze Sofia’e Vassilieva’e odtwórczynie roli Kate. Uważam, że spisała się ona równie dobrze co jej filmowa siostra. Granie chorej dziewczyny jest naprawdę trudne, ale ona sobie z tym poradziła.
Ten film to stanowczo jeden z lepszych jakie widziałam. Pierwszy raz tak się spłakałam na filmie. Ale film nie tylko wzrusza nas emocjami, ale i skłania do przemyśleń natury etycznej. Zastanawiając się nad postępowaniem matki Kate musimy odpowiedzieć sobie na wiele pytań, na które nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Naprawdę gorąco polecam wszystkim.

10/10 a nawet 11/10
Kasia

niedziela, 1 lipca 2012

Ostatnia piosenka/Last song

Jak Wam minął pierwszy weekend wakacji? Mi bardzo dobrze. Chciałabym wam wszystkim podziękować za komentarze. Mam nadzieję, że dalej będziecie tak chętnie komentować moje recenzje. 
Ponieważ oficjalnie rozpoczęły się wakacje, postanowiłam napisać o jakimś przyjemnym, wakacyjnym filmie. Długo nic nie przychodziło mi do głowy, aż wymyśliłam - "Ostatnia piosenka" taki lekki film na wakacje. 

Wakacje z ojcem - najgorsze co mogło się przytrafić?

Powieści Nicholasa Sparksa sprzedają się świetnie na całym świecie. Nic więc dziwnego, że tak chętnie sięgają po nie filmowcy. Filmy te rozchodzą się często nawet lepiej niż książki, więc jest po co się męczyć. Pomimo, że wszystkie  kończą się podobnie i ogólnie są bardzo do siebie zbliżone, to kobiety (i nie tylko) biegną do kin na kolejną odsłonę Sparksa.
Tym razem Sparks napisał książkę od razu pod film, co dziwniejsze pisał ją pod konkretną gwiazdę – Miley Cyrus. Jak sam mówi (w swojej książce) główną bohaterkę książki kreował dla tej młodej gwiazdy Disneya podczas mieszkania u rodziny Cyrus, dowiadujemy się też, że gwiazda miała duży wpływ na bohaterkę. Nic więc dziwnego, że Ronnie jest utalentowaną muzycznie i zbuntowaną nastolatką.
Fabuła „Ostatniej piosenki”, podobnie do innych ekranizacji książek Sparksa, jest niezbyt skomplikowana. Ronnie, która nienawidzi swojego ojca za to, że porzucił rodzinę i zamieszkał w domku na plaży, musi do niego przyjechać na wakacje. Od pierwszej sceny widzimy, że jest z tego bardzo niezadowolona, w przeciwieństwie do swojego brata, Jonaha Millera (Bobby Coleman), który jest przeszczęśliwy. Ronnie jest wściekła nie tylko na ojca, ale i na matkę, która kazała jej tu przyjechać. Żeby pokazać swoje niezadowolenie zbuntowana nastolatka już pierwszego dnia ucieka od ojca, żeby włóczyć się po mieście.
Jak to często bywa, w takich filmach, buntowniczka zostaje oblana jogurtem przez przystojnego Willa Blakelee'a (Liam Hemsworth). Oczywiście zakochują się oni w sobie. Chodź wcale nie od pierwszego wejrzenia. Mur, który wybudowała wokół siebie Ronnie nie jest łatwo zburzyć, czy uda się to Willowi? Pewnie sami już znacie odpowiedź, ale ja Wam jej nie podam. Sparks, który jest też autorem scenariusza, skupił się trochę bardziej na relacjach Ronnie z ojcem. Okazuje się, że w ich rodzinie jest więcej tajemnic, niż może się wydawać. Dowiadujemy się na przykład, że Ronnie jest bardzo dobrze gra na pianinie, ma to po ojcu. Jednak porzuciła grę, kiedy zostawił ich ojciec, a on bał się grać przy niej.
W trakcie filmu widzimy niesamowitą zmianę w Ronnie. A właściwie powinniśmy widzieć, gdyby nie to, że Miley nie potrafi jej pokazać. Zatrudnienie jej miało pewnie przyciągnąć do filmu dzieci, które wychowywały się na serialu „Hannah Montana”. Uważam, że nie był to jednak dobry wybór, bo oprócz tego, że umie ona śpiewać, zupełnie nie umie grać, co pokazała w tej ekranizacji.
Nie będę was oszukiwać, że jest to górnolotny dramat o życiu codziennym, bo tak nie jest. „Ostatnia piosenka” to piękna bajka o księżniczce z Nowego Jorku i księciu z małego miasteczka. Piękna, ale bajka. Oczywiście główni bohaterowi są dobrzy i ogólnie wspaniali, pomimo ich wybryków. Nieważne jak banalnie to brzmi, za to właśnie kochamy książki Sparksa.
Muszę jednak przyznać, że film mnie trochę rozczarował. Po przeczytaniu „Ostatniej piosenki” oczekiwałam fajnego filmu, a wydał mi się on bardzo uproszczony. Może to za sprawą aktorów grających główne role, ale uważam, że nie wykorzystano potencjału powieści.
Ogólnie film jest niewymagającą zbyt intensywnego myślenia historią, którą nadaje się na gorące, letnie dni. Nienależny się przed nim nastawiać na super aktorstwo, czy ogólnie na najwspanialszy film świat, bo taki na pewno nie jest. Jeśli już się decydujemy go obejrzeć, pomyślmy, że będzie to przesłodzone love story, a znajdziemy w nim sporo pozytywów. 

   6/10
Kasia